PORONIENIE PO LUDZKU

Archiwum forum "Poronienia"

Moderatorzy: Moderatorzy, Moderatorzy grupa wdrożeniowa

Awatar użytkownika
donak
Posty: 115
Rejestracja: 10 gru 2005 01:00

Post autor: donak »

grubcia- :cmok:
hihih
Awatar użytkownika
Dziewuszka
Posty: 2
Rejestracja: 13 gru 2005 01:00

...

Post autor: Dziewuszka »

Nastapila mala pomylka...zamias napisac ze to byl 5 tydzien napisalam ze to byl 5 miesiac :/ ale juz ten blad poprawiam...
Awatar użytkownika
magic
Posty: 35
Rejestracja: 16 lut 2005 01:00

wuchowa - Bohaterka Roku MC !!!

Post autor: magic »

Witam,

W listopadzie podawałam informację o wyborze Bohaterki Roku, organizowanym przez miesięcznik Marie Claire. Brała w nim udział twórczyni tego wątku i twórczyni WIELU dobrych rzeczy, które pomogły i pomagają kobietom po poronieniu: MONIKA - WUCHOWA.

Dzisiaj mogę to już napisać: ONA WYGRAŁA :D - jest naszą Bohaterką Roku!!! :D

Gratuluję i życzę: wpisów na wątku zaczynających się od słów "poroniłam po ludzku..." i samych poważnych ludzi do dalszej współpracy... ;)

Więcej na forum www.poronienie.pl:

http://www.poronienie.pl/forum/topic.php?id=153

http://www.poronienie.pl/forum/topic.php?id=467

:)
Monika
Awatar użytkownika
spa_cja
Posty: 103
Rejestracja: 19 wrz 2005 00:00

Post autor: spa_cja »

baardzo sie ciesze i gratuluje;)
Awatar użytkownika
jaktosik
Posty: 5
Rejestracja: 04 lut 2006 01:00

Post autor: jaktosik »

HISTORIA DZIECKA, KTÓRE W 14. TYG. SWOJEGO ŻYCIA ZOSTAŁO ANIOŁKIEM

Któraś z Mam napisała kiedyś, że krótko się nie da, a jeśli ktoś nie chce, może nie czytać – ja też krótko nie potrafię...


2005

14 listopada, poniedziałek. Powinna się pojawić miesiączka, ale przecież kilka dni spóźnienia zdarza mi się nie tak rzadko. Tym razem będzie jednak troszkę inaczej. Któregoś dnia stwierdziliśmy z J., że zrobimy test ciążowy w tym cyklu, tak, dla "zabawy", J. nigdy podobno nie widział jak to się robi – a może przeczuwaliśmy...

16 listopada, środa. Dostaję "w prezencie" test, kilka kropelek moczu, czekamy. Jest go chyba za mało, bo pasek nawet się nie zamoczył, dodajemy więc jeszcze trochę. Pojawia się jedna kreska, potem... następna, ale rzeczywiście bardzo słabo widoczna, J. twierdzi, że jej właściwie nie widzi. Zresztą, test wykonaliśmy wieczorem, za pierwszym razem było za mało moczu na płytce, jest dopiero 2. dzień po terminie spodziewanej miesiączki. Widziałam to kreskę, ale dochodzimy do wniosku, że powtórzymy test rano, kiedy stężenie hormonu jest większe.

18 listopada, piątek. Wstaję rano, kropelki moczu zalewają płytkę, odkładam test, czekam... Zerkam po kilku minutach i co widzę? Dwie kreski, ta druga jest co prawda mniej widoczna, ale to początek ciąży, stężenie hormonu jest jeszcze małe. Czuję podekscytowanie, biegnę do lekarza, chociaż zdrowy rozsądek podpowiada mi, że niczego się od niego nie dowiem.

Jestem w gabinecie godzinę, może dwie od momentu wykonania testu, mówię dlaczego przyszłam, mój ginekolog patrzy na mnie z uśmiechem i mówi, że na tak wczesnym etapie on jeszcze nic nie wybada, ale testy raczej nie kłamią. Mówi, żebym powtórzyła test za tydzień, jeśli będzie pozytywny, mam zacząć przyjmować kwas foliowy i pojawić się u niego za miesiąc. Pytam co mam robić, jeśli wyjdzie negatywny, odpowiedź: "Nie wyjdzie".

22 listopada, wtorek. Nie wytrzymałam z powtórzeniem testu do piątku. Wykonaliśmy go dzisiaj, pozytywny, dwie kreski, ta druga bardziej widoczna niż poprzednim razem.

Jestem racjonalistką, nie powiem "TAK", póki nie mam 100% pewności. Wiem, że trzeci test wyszedł pozytywny, ale czytam o ciążach biochemicznych, o tym, że małe, ale jednak prawdopodobieństwo błędu istnieje, że zakażenie układu moczowego może dać błędny wynik pozytywny. Jak tak opowiadam wszystko J., on sam się gubi, nie wiemy już co myśleć.

24 listopada, czwartek. Mieliśmy zrobić kolejny test w piątek, ale przekonałam J., że jeden dzień nie robi żadnej różnicy, kolejny pozytywny test, trzy ostatnie leżą w szufladzie do dziś...

Nie planowaliśmy Dzieciątka, ale też zbytnio nie uważaliśmy, aby go nie było. Decydujemy, że poczekamy z poinformowaniem rodziny, te wszystkie moje możliwe wyjaśnienia ewentualnego błędu, robią nam troszkę mętlik w głowie.

27 listopada, niedziela. Idę do łazienki, zauważam krew na wkładce, mówię o tym J., nie wiemy co myśleć, tysiące myśli krąży mi po głowie. Spóźniona miesiączka? Ciążą biochemiczna? Samoistne poronienie? Nie znam się na tym, mam tylko strzępki informacji.

28 listopada, poniedziałek. Kolejna wizyta u lekarza, karze zrobić USG, na moje pytanie czy mogło być to poronienie odpowiada, że inaczej bym to odczuła. W opisie badania: "Całość obrazu przemawia za prawdopodobieństwem wczesnej ciąży, bez cech zagrożenia poronieniem..." Lekarz mówi, że ciążą jest, ale dopóki nie widzi zarysu płodu, może napisać tylko "prawdopodobieństwo", jest za wcześnie, by zauważyć płód. Tak więc dowiaduję się, że noszę w sobie maleńką rozwijającą się istotkę i że nie ma powodu do niepokoju.

29 listopada, wtorek. Idę z wynikiem do swojego lekarza, mówi, że plamienia się zdarzają, że stanowią pewne zagrożenie, ale jest duże prawdopodobieństwo na utrzymanie ciąży, przepisuje tabletki – jak to określa – przeciw poronieniu (doczytuję, że to hormony). Wyjaśnia, że będę je przyjmowała mniej więcej do połowy ciąży, bo potem łożysko produkuje ich wystarczająco dużo. Uspokaja mnie, wykupuję leki, wracam do domu.

Planujemy z J. przyspieszenie ślubu, rozmawiamy o marcu, bo w nazwie miesiąca ma być wg Niego "R", grudzień to za wcześnie, czerwiec wg mnie za późno, więc marzec będzie najlepszy.

01 grudnia, czwartek. Zdecydowaliśmy, że powiemy rodzicom. Najpierw moja mama, reakcja dość powściągliwa, ale chyba się cieszy, potem mama J., ona cieszy się bardzo, jest mi bardzo miło, wiem, że będzie dobrze. Mówi, że w takim razie Wigilię w tym roku robi u siebie, muszę przecież poznać całą rodzinę.

02 grudnia, piątek. Dostaję od mamy adres przychodni przyszpitalnej na Żelaznej. Dowiedziała się, że prowadzą program dla kobiet w ciąży, przyjmują bezpłatnie, wykonują wszystkie badania. Mówi, że skoro są plamienia, tym bardziej powinnam skonsultować się z innym lekarzem. Zapisuję się na poniedziałek.

05 grudnia. Pojechałam z mamą, J. był w pracy. Najpierw rejestracja, potem wizyta u położnej (wywiad, ważenie, mierzenie ciśnienia), następnie idę na USG. Boję się trochę, cały czas plamię, nie wiem co usłyszę. Dowiaduję się, że wszystko jest w porządku, że Dzieciątko ma 2,9 mm (jakież maleństwo), że jego serduszko bije z prędkością 130 uderzeń na minutę – jaka ulga. Z wynikiem idę do gabinetu lekarskiego, lekarz mnie bada, czyta wynik badania, uspokaja, przepisuje te same leki i zwiększoną ilość kwasu foliowego, mówi, żebym "polegiwała", nie przemęczała się, a wszystko będzie dobrze. Dostaję jeszcze skierowanie na badania krwi i moczu.

Wracam, miałam jechać do domu, ale jadę do J. do pracy, muszę mu powiedzieć o tym 3-milimetrowym Maleństwie. Spotykam też jego mamę, cieszy się, to widać, wychodzi na chwilę, wraca z sokiem marchewkowym, który każe wypić, bo teraz muszę się zdrowo odżywiać. Wracam do domu, zadowolona i spokojna.

19 grudnia, poniedziałek. Idę wieczorem do łazienki, stwierdzam z przerażeniem, że cała zalałam się krwią, dzwonię do J., płaczę, mówię, że muszę jechać do szpitala, o nic nie pyta zaraz będzie.

Jesteśmy na izbie przyjęć szpitala praskiego, było najbliżej. Sympatyczna pani doktor stwierdza z przerażeniem, że krwawienie jest ogromne, robi USG, mówi: "krwiak", dodaje, że nie wie, czy uda się utrzymać ciążę, pyta czy zostanę. Pewnie, że zostanę, jeśli jest taka potrzeba, nie będę dyskutowała.

Przyjmują mnie na oddział, jeszcze tego samego dnia robią podstawowe badania, dostaję dodatkowo leki rozkurczowe, magnez, jeszcze większą dawkę kwasu foliowego i zastrzyki, każą leżeć, wstawać tylko do łazienki. Leżę z młodszą troszkę dziewczyną z podobnym problemem, też we wczesnej ciąży, ma bliźniaki.

Następnego dnia mówią, że na święta prawdopodobnie wyjdę, w piątek, albo w samą wigilię, w sobotę.

22 grudnia, czwartek. Kontrolne USG, krwiak się powiększył, Dzieciątko ma 1,74 cm, krwiak 17x8 mm, dowiaduję się, że nie wyjdę na święta. Trochę płaczu, ale jakoś przyjęłam tę wiadomość.

24 grudnia, sobota, 05.30 rano. Budzę się w szpitalnym łóżku, jestem sama w sali, moja koleżanka w piątek wyszła do domu. Czuję, że leżę na mokre pościeli, idę do łazienki, widzę mnóstwo krwi. Budzę położną, każe wracać do łóżka, przychodzi, ogląda krew i każe leżeć. Czekam, co mam zrobić? Mijają godziny, a ja nadal sama. Krwawienie jest już znacznie mniejsze. Momentami chcę krzyczeć, że żądam, aby obejrzał mnie lekarz, ale stwierdzam, że personel musi wiedzieć co robi, widocznie nie ma zagrożenia – tak to sobie tłumaczę.

Trochę po 10.00 obchód, ta sama sympatyczna lekarka, która mnie przyjmowała, zabiera mnie na USG i pokazuje bijące serduszko – jaka ulga. Dziecko ma 2,07 cm, krwiak 2,84, widocznie pękł, skoro tak bardzo krwawiłam. Mówi, że za dużo chodzę – ale ja przecież chodzę, zgodnie z zaleceniem, tylko do łazienki. Wracam do łóżka. Pewnie znów płakałam, już nie pamiętam, zbyt dużo było tych łez i tego lęku.

Święta w szpitalu, przychodzi J. z wigilijną kolacją – ryba po grecku, karp w galarecie, jajeczko i jeszcze kilka dań. Spędzamy ten wieczór razem, jest ze mną przez prawie całe święta. Mimo że łóżko obok nadal jest puste, czas szybko mi płynie, cały czas ktoś u mnie jest, J. przychodzi ze świątecznym jedzeniem, koleżanka przyniosła małą choinkę i pierniki, mama telewizor, żeby mi się nie nudziło.

27 grudnia, wtorek. Przychodzi trzydziestoparoletnia kobieta na planowy zabieg, ma już widoczny brzuszek, leży od kilku tygodni. Wypisali ją już w czwartek, ale miło spędziłyśmy czas.

30 grudnia. Przychodzi do mojej sali młoda dziewczyna, też plamienia, leżymy razem. Trochę roztrzepana, ale dzięki temu czas szybciej płynie i będę miała z kim spędzić sylwestra.

31 grudnia, sobota. Jest J., jest bezalkoholowy szampan dla dzieci o smaku egzotycznym, jest jedzonko. J. wychodzi chyba ok. 21.00, bo zaczynają wyganiać (normalnie odwiedziny są do 18.00). Dotrwałyśmy z moją współtowarzyską do północy, dzwoni J., płaczę, nie tak sobie wyobrażałam witanie Nowego Roku...


2006

03 stycznia, wtorek. Wychodzę do domu, nadal mam leżeć. Trochę się boję, nie wiem co robić, gdyby nagle coś złego zaczęło się dziać. Po drodze jedziemy jeszcze z J. do mojego lekarza z rejonu po zlecenie, żeby pielęgniarka z zastrzykami przychodziła do domu, nie chcę chodzić do przychodni, to zbyt ryzykowne. Cały czas jest krwiak, w dodatku coraz większy, a więc do łóżka.

06 stycznia, piątek. Wizyta w przychodni na Żelaznej, chcę się dowiedzieć co powie mój lekarz prowadzący. Miałam się zapisać po tygodniu od wyjścia ze szpitala, ale dowiedziałam się telefonicznie, że idzie na urlop. Lekarz mnie uspokaja, bada, próbuje wyczuć tętno, ale nie słyszy – Dzieciątko jeszcze malutkie, może nie słyszeć, wysyła mnie jednak na USG. Nie ma większych zmian: krwiak 40x21 mm (troszkę mniejszy niż przy wypisie ze szpitala), Dzieciątko ma się dobrze. Mam się pojawić na wizycie kontrolnej za 2-3 tygodnie, zalecenia się nie zmieniają.

Boję się, podświadomie uruchamiam mechanizm obronny, staram się nie przywiązywać do Dzieciątka, nie wiem co będzie, ale jednocześnie wierzę, że będzie dobrze, mam na to żywy dowód. Moja znajoma chwilę wcześniej miała dokładnie ten sam problem. Leżała 2 tygodnie w szpitalu i 2 w domu, krwiak się wchłonął, już czuje ruchy dziecka, wszystko jest w porządku.

12 stycznia, czwartek. Kontrolne USG, idę prywatnie, bo chcę nagrać Dzieciątko na kasetę. Widzę jak macha rączkami, lekarz żartobliwie mówi, że to do mnie, że pokazuje mamie, że nic mu nie grozi. Moje Dziecko się rusza, teraz widzę je bardzo dokładnie: rączki, główka, lekarz pokazuje mi nawet paluszki. Stwierdza, że krwiaka nie ma, jest tylko miejsce po nim, że wszystko wraca do normy, że nie muszę leżeć plackiem, a nawet powinnam troszkę pochodzić, bo te resztki umiejscowione są w takim miejscu, że dziecku nie zagrażają, a w pozycji stojącej łatwiej wydostaną się na zewnątrz.

Wracam szczęśliwa do domu. Oglądam kilka razy nagranie z USG, potem jeszcze z J., pokazuję też mamie i siostrze. Troszkę kręcę się po mieszkaniu, zgodnie z zaleceniem.

16 stycznia, poniedziałek. To tylko 4 dni od dobrej wiadomości przy badanu USG, dostaję jednak silniejszego krwawienia, nie chcę czekać, jadę na izbę przyjęć na Żelazną. Przyjmuje mnie sympatyczny lekarz i znów uspokaja. Z Dzieciątkiem nic złego się nie dzieje, ale krwiak jest, jego średnica wynosi 28mm. Pytam jak to możliwe, przecież kilka dni temu już go nie było. Podobno mógł się odnowić, mam leżeć – nic nowego, zalecenie kontroli za 7-10 dni. Zapisuję się na 25 stycznia, mojego lekarza nie będzie, pójdę do innego.

19 stycznia, czwartek. Znowu izba przyjęć, bo znowu silniejsze krwawienie, nie znam się, więc nie wiem co robić w takim przypadku. Diagnoza ta sama – krwiak pozakosmówkowy, Dzieciątko prawidłowo się rozwija. Pani dr mów, że lepiej przyjechać niepotrzebnie niż coś przeoczyć. Stwierdza, że w szpitalu nie pomogą bardziej niż w domu, zalecenia – takie same.

25 stycznia, środa. Kontrolna wizyta. Lekarka ta sama co 6 dni wcześniej w izbie przyjęć, bardzo sympatyczna. Mówi, że na kolejne USG jest za wcześnie, zapisuje mnie na poniedziałek. Słuchamy jednak jak bije serce mojego Dzieciątka, już słychać, stuka, taki miarowy, cudowny stukot, wpisuje: 140 uderzeń na minutę i mówi, że będzie trzeba jeszcze kilka tygodni poleżeć. Na koniec dodaje, że będzie dobrze, "jakby miało polecieć, już by poleciało". Trochę mnie to ostatnie zdanie poruszyło, ale radość z informacji, że jest dobrze spowodowała, że szybko o nim zapomniałam...

28 stycznia, piątek. Widzę duże skrzepy, pobolewa mnie brzuch (nigdy wcześniej tak nie było), boję się, mam złe przeczucia, w domu brat, mówię z płaczem, że chcę jechać do szpitala. Jedziemy. W izbie przyjęć bada mnie ten sam lekarz, którego już kiedyś spotkałam. Nie słyszę nic nowego, dopytuję, czy gdyby zaczęło się najgorsze, jest szansa na uratowanie Dzidziusia, odpowiada, że niestety nie. Znowu wracam do domu, godzina przyjęcia na karcie informacyjnej z izby przyjęć: 15.30.

Po powrocie zasypiam. Wieczorem przychodzi J., cały czas krwawię, więcej niż wcześniej, ze skrzepami, boli mnie brzuch, ale przecież mówiłam o tym wszystkim lekarzowi. Zaczynam mieć dreszcze, mierzę temperaturę: 38 stopni, cała się trzęsę, zwijam się z bólu. J. dzwoni na izbę przyjęć, mamy jechać.

Położne pytają czy chcę się położyć, widzą, że kulę się z bólu, nie pytają o żadne dane, mają je w komputerze, nic się przecież nie zmieniło. Trzęsę się niesamowicie, czuję skurcze. Wychodzi lekarz, ten sam, który tego dnia już mnie badał. Pyta: "Wróciła pani?", zaprasza do gabinetu. Dziwi mnie, że robi od razu USG, zawsze zaczynali od badania ginekologicznego. Słyszę: "Wody odeszły", nie dociera to do mnie, pytam: "I co?", mam nadzieję, że jakoś napłyną... Nie odpowiada, bada mnie na fotelu, każe się ubrać i usiąść. Słyszę: "Pani Magdo, będzie poronienie, musi pani zostać". Nie wierzę, nie dociera do mnie, on gdzieś dzwoni, mówi, że nie mają miejsc, żebym wyszła, on będzie szukał innego szpitala.

Mówię J., że to już koniec, on, że nie wierzy, że wody napłyną. Płaczę.

Lekarz zaprasza mnie do gabinetu. Mówi, że zrobili jakieś przemeblowanie, żebym nie musiała nigdzie jechać, przyjmą mnie. Składam kilka podpisów – zgoda na ew. zabieg, na podanie narkozy, sama nie wiem ile tego było. Lekarz nie mówi dużo, ale widać, że współczuje...

Nie mam nic do przebrania, dostaję szpitalną koszulę, szlafrok, jednorazowe kapcie. Przychodzi pielęgniarka, jedziemy z J. na górę. Jest już 21.00, ale pozwala mu na chwilę wejść.

Będę leżała z czterema kobitkami w średnim wieku, dopiero potem dowiedziałam się, że specjalnie nie położono mnie na patologii ciąży, tylko na ginekologii – żebym nie patrzyła na przyszłe szczęśliwe mamy...

Chce mi się płakać, mówię J., żeby już poszedł, nie chcę płakać przy nim, udaję, że jestem silna, zresztą, nie dociera do mnie to, co się dzieje.

Co jakiś czas czuję skurcze, ale są do wytrzymania. Położna zakłada igiełkę, pobiera krew, przynosi ligninę i plastikową torbę, żebym do niej wrzucała tę już zabrudzoną – mówi, że na ligninie łatwiej im ocenić.

Czytałam trochę leżąc w domu, także o poronieniach. Wiem, że na ligninie mogą się znaleźć tkanki mojego Dzieciątka, które trzeba zabrać do badania...

Chcę zasnąć, nie mogę. Na sali cisza, zgaszone światła, wszyscy śpią. Bardzo chce mi się pić, zabieram kubeczek, chcę pójść na korytarz, tam stoi automat z wodą. Wstaję z łóżka, dziwnie się czuję, wychodzę z sali, wchodzę jeszcze do łazienki, ale zamykam drzwi i siadam na podłodze, nie mam siły, czuję się okropnie, nie wiem jak, po prostu okropnie. Nie mogę wstać, udaje się ostatkiem sił, nie mogę zostać w łazience, nie wiadomo, kiedy mnie tam znajdą. Wychodzę, idę korytarzem i mówię, że mi słabo, że chce mi się wymiotować, osuwam się na ścianę. Położne sadzają mnie na ławce, mierzą ciśnienie, wymiotuję, mam dreszcze, ogromne bóle w podbrzuszu. Lekarka zadaje jakieś pytania, każe podać coś na uspokojenie i coś przeciwbólowego. Na wózku odwożą mnie do łóżka.

Zwijam się z bólu, budzą się pozostałe pacjentki na sali. Przyjmuję na łóżku różne pozycje, na leżąco boli najbardziej. Dostaję kroplówkę i zastrzyk (baaardzo bolesny). Położna siedzi przy mnie i głaszcze po ręku, mówi, że ten lek szybko działa, że powinno przestać boleć. Czuję okropne skurcze, nie mogę wytrzymać, płaczę.

Ból troszkę ustępuje, zaczynam bardzo krwawić, po prostu ze mnie cieknie. Położna woła lekarza, zabierają mnie na badania – szyjka się rozwiera... Słyszę, że nie ma na co czekać, że zabieg wykonają jak najszybciej, ale w tej chwili anestezjolog jest przy operacji.

Wracam do łóżka, nadal boli, położna co chwilę zmienia ligninę, a ja co chwilę krzyczę, że coś ze mnie leci. Czuję wylatujące skrzepy, ale ja nie wiem czy to skrzepy, może to moje Dziecko..., więc za każdym razem z przerażeniem mówię, że to czuję... Położna z cierpliwością za każdym razem to sprawdza, tylko skrzepy... Kilka razy zmieniano mi koszulę i pościel. Mówię, że bardzo chce mi się pić, myślę, że przed narkozą nie dadzą, ale dostaję trochę ciepłej, przegotowanej wody.

Podczas zmiany pościeli wstaję, by usiąść na wózek i widzę coś ogromnego, co wypadło ze mnie na podłogę. Przerażenie w oczach, salowa woła położną, ta stwierdza, że to tylko skrzep...

Czasami na chwilkę zasypiam, w końcu przychodzi położna, zabiera mnie na zabieg, daje wcześniej jakieś leki, podobno tak trzeba, skoro wymiotowałam. Wjeżdżam na salę zabiegową, kilka osób w ciemnozielonych fartuchach, każą się położyć, przykrywają mnie trochę, żebym nie czuła się skrępowana, przywiązują ręce i nogi, ale lekko, prawie nie czuję, wcześniej tłumaczą, że to dla mojego bezpieczeństwa. Anestezjolog przedstawiła się, podała lek, patrzę na zegarek: 2.15, niedługo "urodzi się" moje Dziecko... Ktoś podchodzi do moich nóg, patrzę z lękiem, pani tłumaczy, że na razie nic nie będzie robiła, że tylko "obłoży mnie chustami". Podają tlen, każą głęboko oddychać, pamiętam tylko dwa wdechy, zasnęłam.

O 6.00 budzę się w "swoim" łóżku, dostaję jakieś leki, mierzą mi temperaturę. Nic nie pamiętam, chcę zapytać czy wykonano zabieg, ale nie mam siły, płaczę. Przebudza się pani z łóżka obok, pyta, co mi robili. Nie chcę odpowiadać, ale wypada... "Poroniłam" – odpowiadam.

Zasypiam. Ok. 8.00 przychodzi jakaś kobieta, zabiera mnie na USG. Robi je ten sam lekarz, który mnie wczoraj przyjmował, pytam tylko, kiedy wyjdę do domu, "Dzisiaj" – odpowiada. Dzwonię do mamy – płaczę. Proszę o przywiezienie ubrania do wyjścia, J. wczoraj zabrał. Potem przychodzi lekarz – ten, który prowadził mnie w przychodni, mówi: "Nie udało się?" – tak, jakby nie wiedział... Dodaje, że nie wypuści mnie do domu, bo pomimo podania antybiotyku gorączkuję.

Nie mam siły dzwonić do domu, przez łzy i tak nic nie powiem, piszę sms'a, że nie chcę kurtki i butów, tylko piżamę.

Przyjeżdża mama z J. Wcześniej dostaję od J. sms'a z pytaniem co się dzieje, on chyba nie wierzy w to, co wczoraj powiedział lekarz. Pyta: "Co z Groszkiem???", odpowiadam: "Groszka już nie ma"...

Mama jest chwilę i zostawia nas z J. Wychodzimy na korytarz, widzę maleńkiego noworodka (brak miejsc na oddziale położniczym), potem słyszę płacz innego, nie wytrzymuję tego, J. zabiera mnie z powrotem do sali. Jestem zmęczona, J. idzie do domu, ja zasypiam, budzę się, kiedy znowu jest przy mnie.

Następnego dnia o 6.00 mają zrobić badania, jeśli będą dobre, wracam do domu. Nie chcę pokazywać łez, odwracam się do okna (dobrze, że nie mam łóżka na środku sali) i płaczę cicho w poduszkę.

W niedzielę rano ta sama pani doktor, która badała mnie kilka dni przed śmiercią mojego Dzieciątka mówi, że wyjdę do domu, żebym dzwoniła i załatwiała sobie transport. Dzwonię, a zaraz potem ona woła mnie do gabinetu i mówi, że badania złe, że jakiś wskaźnik, który powinien się zmniejszać gwałtownie wzrósł, że nie może mnie wypisać. Pytam, czy istnieje zagrożenie mojego życia. Mówi, że nie, że jeśli bardzo chcę, mogę się wypisać na własne żądanie, żebym kierowała się przede wszystkim swoim samopoczuciem. Wypisuję się, myślę naiwnie, że wyjdę ze szpitala i rzucę się w wir pracy, nie będę miała siły i czasu myśleć. Słyszę, że mam przez ok. tydzień leżeć...

Wracam do domu, jestem tu już 5 dni, w międzyczasie byłam u lekarza z rejonu po skierowanie na zalecone badania. Nie byłam w stanie nic powiedzieć, położyłam mu wypis na biurku, zapytał jak się czuje, z zaciśniętymi zębami powiedziałam, że dobrze. Spojrzał, mówi, że nie wyglądam najlepiej, rozpłakałam się, niewiele mówił, widziałam zdenerwowanie na jego twarzy, współczucie, milczał – czasami milczenie jest złotem – przekonałam się o tym...

Wczoraj poszłam oddać krew. Spotkałam pielęgniarkę, która przychodziła do domu na zastrzyki, kiedy leżałam. Spojrzała i pyta: "I co? Poleciało?" – to dlatego uważam, że czasami milczenie jest złotem... Dla niej – "poleciało", dla mnie – umarło moje Dziecko...

4 dni temu, kiedy pojechałam po zaświadczenie potrzebne do pochowania Dzieciątka dowiedziałam się, że nie było Groszkiem, mieliśmy Fasolkę... – Dominika? Nie potrafię inaczej o Niej myśleć, J. chciał mieć Dominika albo Dominikę, tak ją w myślach nazywam. Jeśli kiedyś urodzę dziewczynkę, nie chcę dać jej na imię Dominika, bo nie chcę mieć dwóch córek o tym samym imieniu, jedną już mam...

Chciałam, żeby było jak najkrócej, naprawdę. Wyszło tego dużo, a i tak w głowie siedzi mi mnóstwo spraw, które pominęłam. Teraz walczę, walczę o to, co mnie i mojemu Dziecku się zgodnie z prawem należy, walczę z biurokratyczną machiną, ale wygram tę walkę – nie dla siebie, dla Niej, ale to już oddzielna historia, historia, którą napiszę, kiedy ten koszmar się skończy.

Kocham Cię Córeczko i nigdy o Tobie nie zapomnę – Mama
Awatar użytkownika
Wiol_Ka
Posty: 33
Rejestracja: 11 maja 2005 00:00

Post autor: Wiol_Ka »

jaktosik Obrazek Słonko, trzymaj się dzielnie w swoim smutku Obrazek bardzo dużó przeszłaś, ale w tym nieszczęściu wielkim Twoja miłość do Dominiki będzie Cię ogrzewać... zapewniam
Edytka [21 tc, 26.01.2006] i Wojtuś [17 tc, 30.08.2006] ... bardzo mi Was brakuje *
Awatar użytkownika
wuchowa
Posty: 86
Rejestracja: 23 kwie 2004 00:00

dziennikarka poszukuje dziewczyn ze Slaska

Post autor: wuchowa »

Kilka tygodni temu w telewizji regionalnej Katowice zostal nagrany reportaż pt. "To bylo moje dziecko..." o wstrzasajacym potraktowaniu pacjentki przez lekarza przy poronieniu.
Historie jednej z bohaterek mozna znalezc na stronie:
www.poronienie.pl/historia_ali.html

Reportaz byl emitowany zarowno w telewizji regionalnej jak i ogolnopolskiej, jest do sciagniecia ze strony:
http://www.tvp.pl/telekurier/_Reportaze.htm

Autorka reportazu, p. Anna Ginal, szuka nadal osob chetnych do podzielenia sie swoimi przezyciami.
Moze ktos z tego forum?

Osoby zainteresowane moga kontaktowac sie z tworcami reportazu poprzez:
Adres mailowy: [email protected]
[email protected]
tel. 032 2595 335

Pozdrawiam
Monika (wuchowa)
mama Pawła (2002),
dwóch Aniołków: (Ani III.04, Kuby VI.04)
Julii (2005), Piotra (2007) i ?
Awatar użytkownika
madzikowa
Posty: 33
Rejestracja: 04 lut 2007 01:00

Post autor: madzikowa »

Moniczko ja dzis pierwszy raz weszlam na ta strone.Czytalam to co pisalas o swoich poronieniach i plakalam bo od marca zeszlego roku dolaczylam do waszego grona. Poronilam 2 razy.To byl najgorszy rok w moim zyciu.Chcialabym opowiedziec wam moja historie ale chyba juz nikt na ta strone nie zaglada.A moze sie myle?
Awatar użytkownika
wuchowa
Posty: 86
Rejestracja: 23 kwie 2004 00:00

Post autor: wuchowa »

madzikowa - bardzo mi przykro, wiem, jak to jest gdy w ciagu kilku miesiecy po raz kolejny doswiadcza sie poronienia.

Napisz swoja historie, na pewno wiele osob przeczyta, wielu - da do myslenia. Mnie wielu lekarzy przekonuje, ze w ich szpitalu jest wszystko ok. A pozniej docieraja kolejne historie od kobiet i wiem, ze to moga byc tylko 'pobozne zyczenia' kierujacych dana placowka.

Serdecznosci, duzo sil.
Monika
mama Pawła (2002),
dwóch Aniołków: (Ani III.04, Kuby VI.04)
Julii (2005), Piotra (2007) i ?
Awatar użytkownika
madzikowa
Posty: 33
Rejestracja: 04 lut 2007 01:00

Post autor: madzikowa »

  • Nie wiem czy dam rade opisac to co mi sie przydarzylo ale sprobuje.Od kiedy przestalismy z mezem sie zabezpieczac czekalismy 3 miesiace.Testy robilam 3 bo nie moglam uwierzyc, ze to sie stalo.Ogromna radosc, bedziemy mieli naszego maluszka.Poszlismy do pani doktor zeby potwierdzila i wogole.Bylo trudno bo mieszkamy w Irlandii ale nie o tym mialam pisac.Jak wariatka codziennie ogladalam brzuszek czy juz rosnie, maz kupowal owoce, ciagle wypytywal czy sie nie przemeczam i wogole.A ja akurat zmienilam prace.Chcielismy zeby na poczatku nikt nie wiedzial.Wiadomo.Wszystko nam sprzyjalo, bylo dobrze.Az do 9 tygodnia.Bylam wtedy w pracy.Poszlam do lazienki i wrocilam zalana lzami.Kolezanki nie wiedzialy co sie dzieje a ja co mam robic.Krwawilam silnie.To byl piatek.Pojechalismy do szpitala.W swojej niewiedzy i naiwnosci wierzylam ze zrobia mi badania, dadza leki na podtrzymanie ciazy i to wszystko.Ale po badaniu kazano mi jechac do domu i lezec.Jak nic sie nie zmieni to przyjechac w poniedzialek.Pocalym weekendzie placzu i rozmyslan przyjechalam.Pani dr zrobila mi usg tym razem dopochwowe powiedziala ze ciaza wyglada na 7 tydzien ize zabaczymy czy za tydzien beda widoczne jakies zmiany.Kazala lezec.Szanse 50 na 50.Za tydzien juz nawet tak malej szansy nie bylo.Kazali przyjsc jak bedziemy gotowi.Przyszlismy za dwa dni bo krwawilam juz bardzo malo i balam sie zakazenia.O godzinie 9 zostalam przyjeta na sale.Wprawdzie razem ze szczesliwa matka, ktora dzidziusia miala caly czas przy sobie, ale nie tak zle bo kazde lozko mozna bylo zaslonic kotara.Moje bylo zasloniete przez caly czas.Na sali Irlandki gadaly po angielsku wiec nic nie rozumialam.Po tabletkach jakie dostalam zaczelam znowu krwawic.Kiedy juz nie moglam wytrzymac bolu zawiezli mnie na lozku na ktorym lezalam do sali zabiegowej.Tam kazali mi przejsc na drugie lozko.Polozylam sie od razu maska na twarz 3 wdechy i usnelam.Kiedy mnie obudzili pamietam ze zapytalam czy bede mogla miec jeszcze dzieci.Od razu zostalam przewieziona na sale na ktorej lezalam wczesniej.Wszystko dzialo sie tak szybko. Tak. Moge powiedziec ze to bylo poronienie po ludzku.Pomietam to co sie dzialo przed i po ale nie to co pomiedzy.
    Chyba dosc szybko sie pozbieralam.Pojechalismy do Polski zrobilismy badania toksoplazmoze, rozyczke i cytomegalie.Te badania podpowiedziala meza siostra dr nie widziala potrzeby robienia badan bo{20% poronien odbywa sie niewiadomo z jakiej przyczyny}.Nie nawidze tego zdania bo kazdy lekarz sie tym zaslania.Zalecila leki jakie mam brac jak tylko zajde w ciaze.Wielkie mi leczenie luteina i clexane.Noale postanowilismy sprobowac.I znowu po 3mc staran bylam w ciazy.Cieszylismy sie ogromnie ale w sercu strach.Tym razem uwazalam na siebie jeszcze bardziej.Znalezlismy sobie polskiego lekarza.To lekarz pierwszego kontaktu ale tutaj to rowniez lekarz prowadzacy ciaze.Byla mila.Napisala list do pracodawcy ze ni powinnam pracowac po 12 godz i w nocy prznajmniej przez pierwsze 3 mc.I tak bylo.Tylko nie 3 mc.W 8tc bylam w Polsce na badaniach ale moja dr wyjechala wiec poszlam do innej ale miala usg tylko zwykle wiec niezbyt dokladne. Widziala jajo plodowe ale plodu nie widziala.Uspokajala ze jest jeszcze wczesnie i to moze dlatego.Pozniej pobolewal mnie brzuch ale nie mocno.Jak sie polozylam to przechodzilo.Mysle ze juz wtedy przeczuwalam ze cos sie dzieje.Zdarzalo mi sie wracac z pracy i beczec tak po prostu, bez konkretnego powodu.Krwawienie zaczelo sie w 10 tyg.Bylo dziwne.Taka ciemno-brazowa maz, czasem prawie czarna.Pobieglismy do dr i nic.Chyba nie wiedziala co to.Dopiero kiedy po tygodniu pojawila sie krew poradzila leciec do Polski.Wiec tak zrobilam.Za 3dni moja gin dawala mi skierowanie do szpitala na zabieg.Powiedziala tylko {z tej ciazy nie bedziesz miala dziecka}.Na drugi dzien poszlam z siostra do szpitala.Moj maz nie mogl przyleciec ze mna,choc wiem ze chcial i teraz jeszcze bardzo zaluje i przeprasza za to ze nie bylo go ze mna.W szpitalu problemy od samego poczatku.Bo nie jestem ubezpieczona,bo kto za to zaplaci, dopiero po podaniu adresu uwierzyly mi ze jestem w stanie sama to sobie zasponsorowac.Moja siostra dr ktora mnie przyjmowala ocenila{swinski blond}bo taka byla mila.Salowa zaprowadzila mnie na oddzial i tam dostalam lozko.W pokoju z 3 ciezarnymi.Jedna tak strasznie narzekala jak jej zle i jaki to straszny stan ta ciaza.Spedzilam tam 15 min i wyszlam.Powiedzialam pielegniarce ze nie chce lezec z nimi.Okazala sie czlowiekiem i zaprowadzila mnie na koniec korytarza i wskazala pokoj.2lozka obydwa puste.Potem bylo juz tylko gorzej.Badanie usg dopochwowe, najpierw czekanie bo zaprowadzili nas we cztery, kiedy weszlam to az mnie zatkalo.Cztery dr, zadnego porawanu,polozylam sie i wszedl jeszcze jeden dr.Komentarzy nie sluchalam, nie docieraly do mnie.Czulam sie taka skrepowana, ponizona, odarta z resztek prywatnosci.Wrocilam na sale i rozplakalam sie.Jak mozna tak postepowac?Malo im tego ze stracimy nasze dzieciatka to jeszcze staraja sie upodlic nasze czlowieczenstwo.Po zalozeniu do pochowo jakichs tabletek dali mi spokoj.Nikt nie przychodzil do mnie nie pytal czy w porzadku nie sprawdzal czy jestem.Zaczelam myslec o tym zeby im uciec.Najlepsza droga bylo okno.3 pietro, wyskocze i nikt nas nie rozdzieli.Ja i moj dzidzius bedziemy na zawsze razem.Tylko moje tchorzostwo mi przaszkodzilo.Nie balam sie smierci tylko tego ze sie nie uda i bede sparalizowana.W koncu lek zaczol dzialac.I znowu ten okropny bol.Polozna zaprowadzila mnie do zabiegowego.Wydawala polecenia:
    -rozebrac sie
    -polozyc
    -nogi szeroko
    Zapytalam gdzie jest lekarz. Zaraz przyjdze.Przywiazala mi nogi, stanela na wprost i po prostu sie gapila w moje krocze.Druga w tym czasie wziela sie za porzadki, powycierala kurze poukladala cos w szafce.Rozmawialy o tym jak to zawsze to co najgorsze musza robic one.Przygotowaly narzedzia dla dr. Czy nie mogly zrobic tego pozniej jak juz usne.Wreszcie przyszedl dr[ordynator] z dwiema kobietami. Jedna przedstawila sie jako anestezjolog druga jak wbijala igle przepraszala za to ze boli. Zaczelam plakac.Dopiero teraz. Chyba dlatego ze pojawil sie ktos kto mowil do mnie jak do czlowieka.Po wszystkim obudzily mnie podle polozne zebym sie przekrecila na lozko.Pokrecilysie jeszcze chwile, zgasily swiatlo i wyszly zostawiajac otwarte drzwi.Po kilku minutach przyszla jednaz zapytaniem,czy chce wrocic na sale czy jeszcze zostac z nimi[przeciez sobie poszly] powiedzialam ze mi obojetne wiec sobie poszla.Nie rozumiem czemu mi to robila.Zostawila mnie w pomieszczeniu w ktorym tak zle mi bylo, w ktorym moje dziecko potraktowali jak odpad szpitalny. Po co? Jeszcze malo przeszlam?Wstalam z lozka i sama poszlam do sali. Nawet nikt nie zauwazyl jak przeszlam przez caly korytarz.
    Zostalam tam jeszcze poltora dnia.4 razy dziennie przychodzil dr i sprawdzal czy jeszcze krwawie.Od ordynatora uslyszalam:ales sobie tych majtek nazakladala. Mialam tylko majtki i spodnie od pizamy.Na pierwszym obchodzie po zabiegu powiedzial:No a nastepnym razem to trzeba sobie troche badan porobic a nie tak o.Mysla ze jak do Irlandii wyjada to juz wszystko... dalej nie slyszalam bo wyszedl.Pozniej jak ochlonelam poszlam na dyzurke i powiedzialam zeby przekazac ord.ze oczekuje jego przeprosin.Przyszedl, pogadal ale ,,przepraszam,, nie przeszlo przez gardlo. Trudno.
    Ani w pierwszej ani w drugiej ciazy nie widzialam mojeg maluszka.Bardzo zaluje ale nie pamietam nawet dokladnej wyznaczonej daty porodu. Czy to znaczy ze mniej cierpie, ze jestem gorsza. Po drugim niepowodzeniu probowalam umrzec ale maz mnie uratowal. Wiem ze to bylo zle ale nie zaluje. Mam nadzieje ze kiedys bede zalowala.
Awatar użytkownika
tosiak
Posty: 1
Rejestracja: 02 mar 2007 01:00

Post autor: tosiak »

witam wszystkich mam na imie agnieszka mam 30 lat ,4 lata temu poronilam w 11 tyg.ciazy.Przezylam strasznie dni w szpitalu ,takie samo bezduszne ,przedmiotowe potraktowanie mojej najwiekszej tragedii w zyciu przez lekarzy ,jak wy opisujecie.plakalam czytajac wasze przezycia iciesze sie ,ze trafilam na takie forum w ktorym o tym piszecie.CHociaz minelo juz 4 lata i mam juz upragnione dziecko ma 3 latka, przezywam strasznie to co mnie spotkalo i chyba najbardziej z tego powodu ,ze ludzie wokol mnie ,najblizsza mi rodzina ,choc nie mam zalu do nich ,kompletnie od poczatku nie rozumieli tego co sie stalo ,co za tym idzie nie wspierali mnie a kazde ich slowo,,pocieszenia'' bardziej mnie ranilo i dolowalo .Na szczescie maz mnie wspieral i przezywalismy to razem.Gdy mowili mi znajomi ,rodzina o innych kobietach,ktore sa w ciazy i wszystko u nich w porzadku ,czulam sie jak jakas najgorsza,ktorej to sie przytrafilo ,a teraz jeszcze sie nad soba rozczulam (bo plakalam w szpitalu dzien i noc i potem w domu ) .Dochodzily do mnie nawet plotki rodzinne,ze chyba jestem leniwa , bo leze w lozku w ciazy (nastepnej) i nie chce mi sie pracowac ! to strasznie bolalo!!!ciesze sie ze w koncu przeczytalam wasze przezycia i ze nie jestem odosobniona w tym co czulam i jak bardzo cierpi sie z powodu straty dziecka,pozdrawiam
Awatar użytkownika
firka0
Posty: 2
Rejestracja: 30 kwie 2007 00:00

poronilam bedac za granica

Post autor: firka0 »

W tamtym roku wyjechalam do Anglii i tam spotkaly mnie najgorsze chwile w zyciu.Poronilam w 11 tygodniu.Niezapomne tego dnia do konca zycia.Do szpitala jechalam karetka ktora po drodze zatrzymywala sie jeszcze na inne wezwania.W poczekalni czekalam jak inni ,chociaz mialam skurcze co 2 minutu i wykrwawialam sie jednak musialam czekac na swoja kolej.Wszystkie zabiegi mialam wykonane na sali gdzie lezalo 5 innych pacjetek i bylam podczas tych zabiegow tylko odzielona kotara.NIe dowiedzialam sie czemu poronilam,odpowiedz lekarza brzmiala :tak mialo byc,moze to byla taka ciaza ktora powinnas przelezec w lozku.dodam ze do szpitala przyjechalam o 11 do godziny 12 czekalam w recepcji a srodki przeciwbolowe dostalam o godzinie16.Ciezko mi o tym pisac,mam zal do lekarza ze nie znalaz przyczyny,przeciez trzeba to sobie jakos wytlumaczyc....Po wszystkim umuwiono mnie na jedna wizyte kontrolna i to wszystko,nawet nie wiem czy to ze krwawilam jeszcze przez miesiac bylo normalne.Dopiero po powrocie do Polski zbadalam sie i wiedzialam ze juz jest wszystko dobrze.Boje sie ze juz nigdy nie bede chciala zajsc w ciaze.Samo slowo ciaza kojazy mi sie tylko z jednym.Mam jednak wrazenie ze gdybym urodzilam to dziecko to bylby chlopiec :)
Awatar użytkownika
versatile
Posty: 1
Rejestracja: 04 maja 2007 00:00

Poronienie zatrzymane...

Post autor: versatile »

Ja poroniłam w szóstym tygodniu ciąży, mąż zdążył zobaczyć serduszko dziecka, ja niestety nie. Kilka dni później byłam na kolejnym badaniu USG (miałam krwiaka, trzeba go było obserwować) i serduszko już nie biło a zarodek nie urósł ani milimetr. Poronienie było zatrzymane, czyli od momentu kiedy się dowiedziałam do momentu przymusowego wylądowania w szpitalu nie wystąpiło u mnie zadne krwawienie ani nawet plamienie. Nie bolał mnie brzuch, nic kompletnie. Dopiero po tygodniu od przykrej informacji pojechałam do szpitala na wyłyżeczkowanie macicy. Dzień wcześniej czułam już dolegliwe nudności. :cry: Przyjechałam w środę rano o 9. Do 12 zrobili mi wszystkie badania typu: mocz, krew, badanie USG potwierdzające obumarcie płodu i EKG. Zabieg miałam w czwartek o 11 rano a o 19 wieczorem byłam już w domu. Nie mogę zbyt wiele powiedzieć złego na szpital, w którym leżałam. To zresztą jedyny szpital w moim małym mieście. Niektóre pielęgniarki były miłe inne nie, to normalne każdy ma zły dzień , ja też nie zawsze jestem miła w swojej pracy. Zanim pojechałam do szpitala wyryczałam się na maksa, tak mi spuchły oczy , ze ledwo widziałam. Nie chciałam płakać w szpitalu, chciałam zachowywać się spokojnie, nie dając tematów do plotek pielęgniarkom na oddziale. Lekarz Gin do którego chodziłam prywatnie w ciąży do ordynator tegoż oddziału , na którym miałam wątpliwą przyjemność leżeć. Bardzo bałam się zabiegu. Pytałam o wszelkie możliwe rzeczy pielęgniarek, na wszystkie pytania odpowiadały mi z cierpliwością. Mimo zaznajomienia się z przebiegiem zabiegu i tak miałam stracha co niemiara. O 11 rano w czwartek przyszła pielęgniarka cuchnąca tanimi papierosami założyć mi weflon. Jak by ktoś nie wiedział to taki plasticzek z dwoma otworkami, który wsadzają za pomocą igły do żyły aby bez problemu móc w kazdej chwili coś do niej wstrzyknąć. A wiec weflon nie bardzo chciał się w mojej żyle zainstalowac bo ze strachu pochowały mi się wszystkie żyły. Pani Pielęgniarka zacisnęła z całej siły pasek na ręce i dopiero ukazała się zyła, w którą wbiła bez opamiętania grubą igłę. Od razu zrobiło mi się słabo a to dopiero był początek. Tak siedziałam na pryczy z weflonem w żyle i patrzylam w ścianę, bo na tą rękę nie mogłam. Po dwóch minutach powiedziała, ze mogę przejść do zabiegowego na zabieg. Wiec poszłam. A korytarz wydawał mi się baaaaardzo dłuuugi. Pewnie wyglądałam jakbym szła na ścięcie. Weszłam i przywitała mnie miła Pani Doktor , która ten zabieg miała wykonać. Zadała parę pytań. BYła tam również pielęgniarka od tanich papierosów( trochę mnie to zmartwiło, ze właśnie ona). Ucieszyłam się, że wykona to kobieta a nie facet. Dodam jeszcze , ze 11 godzin przed zabiegiem podali mi tabletkę dopochwową, która miała spowodować poronienie i rozwarcie macicy. Miałam straszne bóle brzucha , chyba nawet skurcze z lekkim krwawieniem. Jak już leżałam w zabiegowym na samolocie z rozkraczonymi nogami spytałam Panią Doktor czy będę mogła mieć dzieci? Na to Pani doktor: "Oczywiście, ze tak, nawet będzie Pani musiała...Proszę się o nic nie martwić, będzie dobrze." To mi dodało otuchy, choć równie dobrze mogła kłamać. Za chwilę wszedł Pan anestezjolog ze swoją asystentką, takze razem ze mną na sali zrobiło się pięć osób. Pani doktor powiedziała tylko , ze nie mam żadnego rozwarcia i ze to dziwne. Tabletka miała je spowodować ale niestety mój organizm tak chciał zatrzymać tą ciąże w sobie , że do żądnego rozwarcia nie doszło. Jedyno co wyszło podczas badania USG to, to że zarodek się wchłonął i nie był już widoczny na badaniu. Pomyślałam sobie wtedy, ze moze to i dobrze, ze nie wyląduje w śmietniku po badaniu histopatologicznym tylko zostanie we mnie na zawsze. Kiedy wszedł anestezjolog zrobiło mi sie troche głupio, bo był to przystojny facet po trzydziestce. Ale potem pomyślałam sobie, ze takich przypadków jak ja to on widział mnóstwo i nie powinnam się niczego wstydzić. Przyłożył mi maskę z jakąś wydobywającą się parą i rozmawiał ze mną. Pytał jak mam na imię, ile mam lat, co dziś jadłam ( nic nie jadłam musiałam być na czczo), jak ma na imie mój mąż. Nie wiem czemu miały słuzyć te pytania ale odpowiadałam z chęcią. Potem powiedział do swojej asystentki: " prosze wstrzyknąć". Od razu nerwowo spojrzałam na Panią Wstrzykującą i spytałam czy mam już zamknąć oczy? Odpowiedziała, ze nie. Powiedziałam jej ze się boję a ona miło się usmiechnęła i powiedziała: "naprawde nie ma czego". Potem jeszcze rzekła: "moze się trochę zakręcić w główce" a ja na to " no już się kręci" i jeszcze zdążyłam dodać z usmiechem na twarzy" ale jazda" a Pani Wstrzykujaca odpowiedziała" no" i oczy same mi się zamknęły. Miałam wrażenie , ze spałam z 20 sekund i nagle słysze gdzieś z oddali głosy Pani Alicjo Pani Alicjo proszę się obudzić. Myślę sobie: powariowali dopiero co zasnęłam a oni już mnie budzą. Chciałam otworzyć oczy ale za Chiny nie mogłam. Jakoś mnie ściągneli z samolotu na łóżko przewieźli nałóżku przez korytarz i jakoś dostarczyli mnie do mojego pokoju. Obudziłam się po dwóch godzinach. Kręciło mi się w głowie a oczy nadal odmawiały posłuszeństwa. Zdziwiłam się , ze już po wszystkim jak zapytałam koleżankę z pokoju o godzinę. Nic kompletnie nie czułam, odleciałam po tym zastrzyku chyba w pięć sekund. Gdybym wiedziała, ze tak gładko wszystko pójdzie nie bałabym się, bo szkoda nerwów. Potem cały dzień chciało mi się spać. Miałam przez pierwsze trzy godziny obfitsze krwawienie potem już coraz słabsze. Po zabiegu brzuch mnie nie bolał, bardziej bolał mnie na drugi dzień. Ale na drugi dzień nie miałam już nawet krwawienia. Przepisali mi antybiotyk przeciw zakazeniu na pięć dni stosowania. Po wyniki badań tego co wygrzebali mam przyjsć za dwa, trzy tygodnie. Ciekawa jestem co na nich wyjdzie. Generalnie sam zabieg i to znieczulenie ogólne to nic strasznego bo naprawdę nic nie czuć bo się słodko śpi. Tylko po zabiegu z psychiką jest cieżko. Zresztą przed zabiegiem też było ciężko. To prawda , ze lekarze traktują taką niską ciąże jak "to" jak "coś" "zarodek". To nie jest dla nich dziecko, dzidziuś, maleństwo. Nikt nie użył zadnego miłego dla kobiety sformułowania. Było mi cieżko, ze straciłam długo wyczekiwane dziecko. Rozpaczałam straszliwie, nie widząc sensu dalszego zycia. Nadal jest mi cieżko i narazie nie myślę o kolejnej próbie zajścia w ciąże. Ale wierzę, ze mój dzidziuś dołaczył do Pana Boga, w końcu Aniołków nigdy za wiele. Będę o nim pamiętać do końca życia i jeszcze dłuzej. Teraz czekam na wynik tych badań ale moze być i tak, ze i one nie dadzą zadnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało?! Kochani lekarze my kobiety mamy do Was ogromną prośbę: Postarajcie się przy poronieniach używać milszych dla kobiety określeń. To dla nas są dzieci, nie ważne ile mają milimetrów i czy mają serduszko czy nie... To dla nas nasze dzieci od momentu poczęcia a nie pojawienia się akcji serca. Chociaż Wy traktujcie nas po ludzku, bo los nas potraktował niezbyt przyjaźnie. Nie traktujcie nas jak kolejnego przypadku, badźcie bardziej mili i wyrozumiali w tych cieżkich dla nas chwilach. Od was bardzo wiele zależy, macie wpływ nie tylko na ciało kobiety ale i na jej późniejsze zdrowie psychiczne. Gdyby dotyczyło to waszych zon i waszych utraconych dzieci z pewnością zachowywalibyście się inaczej. My też jesteśmy czyimiś żonami, też się o nas ktoś martwi. Mam nadzieję, ze Pan Bóg pomoze mi prze to wszystko przejść i mimo tej przykrości urodze jeszcze zdrowego maluszka-niczego bardziej nie pragnę! :wink: Pozdrawiam Wszystkie kobiety obdarte z odrobiny kobiecości. Trzymajcie się! Kiedyś karta musi się odwrócić...
Monek
Dokarmiam bociana ;)
Posty: 35174
Rejestracja: 05 wrz 2004 00:00

Post autor: Monek »

Nie wiem czy informacje na temat warunkow i traktowania nas w szpitalach i klinikach sa jeszcze przydatne. Watek powstal dawno temu i byc moze juz spelnil swoja role. Niemniej jednak i tak chcialabym bardzo podziekowac zalozycielce - Wuchowa, bardzo mi zaimponowalas zaangazowaniem, konsekwencja i ogromem wlozonej pracy. Jesli chociazby jeden tylko lekarz czy tylko jedna pielegniarka zmienili swoje podejscie i postepowanie, to naprawde bylo warto! Chyle czola i dziekuje.
Moja historia moze byc nieco nieprzystajaca do polskich warunkow. Od wielu lat mieszkam poza Polska, gdzie w 95% korzysta sie z prywatnej sluzby zdrowia w ramach prywantego ubezpieczenia medycznego oferowanego przez pracodawce. Tak tez jest i w moim przypadku. Nie wiem czy to ma wplyw, albo jak duzy ma to wplyw na jakosc uslug medycznych, ale nie na tym chcialabym sie skoncentrowac, a na "czynniku ludzkim" - zgodnie z tematem.
Moja ciaza byla dla nas najpiekniejsza niespodzianka i prawdziwym cudem. Za nami trzy lata intensywnych staran, dwie inseminacje, jeden program IVF - nieudane. O ponad roku probowalam przygotowac sie do kriotransferu, ale jakos nigdy do niego nie moglo dojsc, zawsze cos stawalo na przeszkodzie: fatalne endo, po drodze operacja tarczycy, potem fatalne wyniki hormonow. A ja chcialam dac jak najwieksze szanse moim dzieciom i postanowilam czekac... Test ciazowy zrobilam w dniu spodziewanej miesiaczki tylko dlatego, ze mialam w domu test, ktory przeterminowal sie dwa miesiace wczesniej. I tak do wyrzucenia - pomyslalam. Dwie krechy! Bylismy tacy szczesliwi! Ja czulam sie jak balonik wypelniony helem, po prostu unosilam sie nad ziemia! Co chwila zalewalam sie lzami. Lzami wzruszenia i szczescia, bo to, co nas spotkalo bylo takie piekne! Stan euforii trwal kilka dni, a potem przylazl ten okropny, przytlaczajacy lek... Ciagle mialam poczucie spadajacego progesteronu. Nie potrafie tego wytlumaczyc, ale tak wlasnie bylo. Ciaza byla pelna zawirowan: dziwnie przyrastajaca beta, ciaza mlodsza niz wskazywalby na to dzien ostatniej miesiaczki, endokrynolog krecacy nosem na wyniki, ale mimo tych wszystkich przeciwnosci doczekalam sie najszczesliwszego dnia mojego zycia - uslyszalam serduszko mojego dziecka! Ten etap mojego zycia mozecie poznac czytajac mojego bocianowego bloga, opisze to, czego tam nie ma...
Trafilam do lekarza z jakimis dziwnymi uplawami. Podobno w ciazy to dosyc czeste. To co mnie zaniepokoilo to ich kolor. Wydawalo mi sie, ze sa czasami rozowe. Tak sie zlozylo, ze mielismy wtedy gosci. Moj maz pojechal z nimi na wycieczke do czesci okupowanej. Ja zostalam. Chuchalam i dmuchalam na nasze malenstwo i doszlam do wniosku, ze calodniowa wycieczka w upale nie jest najlepszym pomyslem. To byl ten jedyny raz w czasie calej ciazy, kiedy trafilam do lekarza sama... Zawsze byl ze mna moj maz, zawsze obecny przy wszystkich badaniach, zawsze tuz obok... W Waszych opowiesciach czesto przewija sie to, ze Wasi mezowie nie sa mile widziani przez lekarzy w gabinetach podczas badan. Tutaj jest to zawsze decyzja pacjentki i jej partnera. Lekarz nie moze odmowic, jesli nie przemawiaja za tym wzgledy medyczne. Lekarz sie nawet zdziwil, ze jestem sama. Moze cos przeczuwal? Widzialam na monitorze, ze brakuje tego pulsujacego punkciku, widzialam, ale mialam nadzieje. Lekarz jeszcze o niczym nie przesadzal, poprosil, zebym skorzystala z toalety, bo moze pecherz przeszkadza. Uczepilam sie tej mysli z calych sil! Kiedys juz tak przeciez bylo. Wrocilam na fotel, lekarz ponownie rozpoczal badanie. Powoli do mnie docieralo to, co widze... Widzialam, jak lekarz probowal szukac serduszka, jak zmienial rozne funkcje w aparacie, jak sie staral... Na prozno... Rzeczywistosc nie chciala sie zmienic. Zwracajac sie do mnie po imieniu, powiedzial, ze ma zle wiadomosci, ze nie moze znalezc akcji serca dziecka. Mialam taka nadzieje, ze tego nie powie! Ale powiedzial. Zapytal tez czy rozmumiem, co to znaczy. Rozumialam, pokiwalam tylko glowa i rozbeczalam sie. Nic nie powiedzial, uscisnal tylko moja reke, podal chusteczki. Poszlam sie ubrac. Mialam jeszcze porozmawiac z lekarzem w jego gabinecie. Wyszlam z przebieralni, czekala na mnie pielegniarka (moja ulubiona zreszta), po prostu mnie przytulila, a ja moglam sie wyplakac na jej ramieniu. Pamietam, ze gladzila mnie po wlosach, nic nie mowila, nie ponaglala, po prostu byla i przytulala. To byl 9t2d. Wg lekarza malenstwo nie zylo od tygodnia. Poszlam do gabinetu na rozmowe. Lekarz staral sie byc bardzo taktowny, ale co z tego? Jego slowa i tak ranily jak noze. Powiedzial, ze jego zdaniem bezpieczniej dla mnie bedzie zdecydowac sie na zabieg lyzeczkowania, ze nie musze podejmowac decyzji juz teraz, ze moge dac sobie kilka dni, zeby fakty do mnie dotarly i zebym mogla je zaakceptowac. Zaakceptowac? Czy to w ogole mozliwe? Nie chcialam sie za wszelka cene zgodzic na zabieg, mialam nadzieje, ze lekarz sie pomylil, ze moje dziecko jeszcze raz zaskoczy caly swiat. Zabieg wydawal mi sie taki ostateczny i nieodwracalny, a ja ciagle liczylam na cud. Kolejny cud, ktory nie nastapil. Bylam bardzo rozstrzesiona, jak sie okazalo recepcjonistka probowala skontaktowac sie z moim mezem (co bylo niemozliwe, bo nasze telefony nie dzialaja w czesci okupowanej). Lekarz proponowal, zebym zostala u nich, ze moze dadza mi cos na uspokojenie, ale ja za wszelka cene chcialam byc w domu! Chcieli wezwac taksowke, ale ja czulam, ze nie moge spedzic w tym miejscu ani sekundy dluzej. Prawie ucieklam. Wsiadlam do samochodu i sily mnie opuscisly totalnie. To byl wtorek. W czwartek moj maz skontaktowal sie z lekarzem. Ja bym chyba nigdy tego nie zrobila. Umowil nas na piatek po poludniu na wizyte, zeby jeszcze raz porozmawiac o tym co dalej. Bilam sie z myslami. Nie chcialam decydowac sie na zabieg, a z drugiej strony bardzo sie balam ryzyka infekcji. Natura po raz kolejny podjela decyzje za mnie. W piatek od rana mialam biegunke i wymioty. Naiwnie interpretowalam to jako objawy ciazowe. Jeszcze przed planowana wizyta u lekarza urodzilam moje malenstwo. Duzo za wczesnie, nie tak mialo byc! Bol byl potworny i kiedy trwal, nie marzylam o niczym innym jak tylko o tym, zeby juz sie skonczyl. A kiedy sie skonczyl, a w zaglebieniu mojej dloni spalo moje dziecko, mialam ochote walic glowa w umywalke. Mysle, ze dopiero wtedy dotarla do mnie nieodwracalnosc tego, co sie stalo. Ciagle mam pod powiekami jeden tylko obraz, ale z drugiej strony ciesze sie, ze mialam okazje pozegnac sie z moim malym skarbem.
Pojechalismy do kliniki troche przed czasem naszej umowionej wizyty. Recepcjonistka od progu zapytala czy czegos potrzebuje. Ja potrzebowalam tylko intymnosci. Nie wyobrazalam sobie siedziec, czekac i plakac w obecnosci innych ludzi, czesto ciezarnych kobiet. Recepcjonistka zaprowadzila nas do osobnego pokoju. Przyszla pielegniarka. Przeprosila, ze bedzie musiala zadac mi kilka pytan, ktore nie beda przyjemne, ze bedzie musiala zobaczyc moja podpaske, co moze byc dla mnie krepujace. Chciala zabrac dzidziusia, ktory przyjechal z nami. Nie zgodzilam sie, zaakceptowala to bez dyskusji, nie usilowala przekonywac. Za chwile przyszedl lekarz i zaprosil nas do gabinetu. Nie musielismy czekac na swoja kolej. Zrobil usg. Macica byla pusta.... Pozostaly tylko nieliczne skrzepy, ktore mialy sie wydalic w czasie krwawienia, ktore trwalo. Moj maz byl przy mnie caly czas. Nie byl wcale zbedny zdaniem personelu, wrecz przeciwnie, byl bardzo potrzebny i to co sie dzialo dotyczylo go w rownym stopniu, co mnie. Pozniej lekarz wytlumaczyl, co sie stalo, co sie jeszcze moze stac, co powinno mnie niepokoic i kiedy bezwzdlednie powinnam sie do niego zglosic. Powiedzial, ze to co sie stalo, nie bylo moja wina, ze nic nie moglam zrobic, zeby temu zapobiec, zebym dbala teraz o siebie i dala sobie czas na zalobe. Powiedzial tez, ze jego zdaniem jako lekarza fakt, ze zaszlam w ciaze rokuje bardzo pozytywnie na przyszlosc, ze moze nie podobac mi sie to, co uslusze, ale ze przyjdzie moment, kiedy sie zaczne nad tym zastanawiac, wiec juz teraz chce mi powiedziec, dla niego jako lekarza lepiej miec pacjentke z taka przeszloscia jak moja, niz pacjentke, ktora nie ma zadnej przeszlosci.
Czy bylo po ludzku? Bylo. Ale to nie zmienia faktu, ze nienawidzilam tych ludzi z calego serca!
Ktos moglby pomyslec, ze prywatna klinika i kasa jednak maja znaczenie. Moze, ale moj lekarz nie wzial od nas pieniedzy. Powiedzial tylko, ze jeszcze nadejda dla nas lepsze dni, zebysmy o tym nie zapominali.
No coz, przyznam szczerze, ze trudno jest mi o tym pamietac. W glowie mam tylko jedna mysl: ze juz nigdy nikt i nic nie zmieni tego, ze to co nas spotkalo rzeczywiscie zaistnialo. Na dzien dzisiejszy nie znajduje zadnego powodu, zeby wstac rano z lozka...
1.06.07. - pożegnałam mojego Aniołka

9dpt zobaczyłam dwie krechy.

26.03.09. o 13:06 urodził sie mój sliczny synek.

10dpt w chmurach zobaczyłam dwie krechy.

25.09.11. o 4:36 i 4:37 urodziły sie moje sliczne, malutkie córeczki.
Awatar użytkownika
marika1978
Posty: 1
Rejestracja: 20 lip 2007 00:00

Post autor: marika1978 »

czesc dziewczyny!
chcialam Wam w miare szybko napisac jak to bylo u mnie.
Pierwszego syna urodzilam 8lat temu bylam tak nieswiadoma problemow jakiwe moga byc ze cala ciaze przechodzilam i czulam sie super. Po roku postaowilam ze czas na nastepne. Udalo sie. Od razu po kilku dniach bez @ zrobilam test i kilka dni pozniej bylam u gin. Powiedzil ze wszystko jest dobrze ale ciaza za mala zeby mogl powiedziec cos wiecej. Na drugi dzien zaczelam sie zle czuc, mialam lekkie skurcze czulam sie tak jak bym miala grype, postanowilam ze rano pojade do lekarza.Niestety nie zdazylam,bol byl tak silny ze nie mialam sily wstac z lozka. W lazience pod prysznicem poleciala krew i juz wiedzialam co sie stalo. Moje dzieciatko mialo ok 5cm zastanawialam sie dlaczego lekarz powiedzial ze ciaza jest za mala przeciez taki plod doskonale widac na usg? Pojechalam z mezem do szpitala musze powiedziec ze zajeli sie mna bardzo dobrze i dowiedzial sie ze ostatnia @ to bylo tylko plamienie a ja bylam juz w ciazy! Tego co dzialo sie w szpitalu nie pamietam chcialam jak najszybciej wrocic do domu. Moj synek mial wtedy 16miesicy zajmowal mi kazda chwile moze dlatego bylo mi latwiej.Najgorsze chwile przychodzily wieczorami gdy bylam sama wciaz slyszalam " mamo. mamo" mialam wyrzuty sumienie ze juz wieczorem nie pojechalam do szpitala, teraz wiem ze nic by to nie dalo bo malenstwo juz nie zylo.Tak minely 2 lata i okazalo sie ze jestem w ciazy.Strasznie sie cieszylismy ze w koncu sie udalo nie trwalo to dlugo bo 9tyg dostalam kwotoku. Jak sie okazalo nastepna moja coreczka zmarla. Tego juz nie mogla przezyc, zalamalam sie przez dlugi czas nie moglam sie zajmowac synkiem, az ktoregos dnia przyszedl do mnie i mocno przytulil.zaczelam sie zastanawiac za moje zalamanie szkodzi jemu najbardziej i postanowilam sie pozbierac. Przyznam ze na poczatku myslalam ze to proste ale wcale tak nie bylo myslami ciagle wracalam do tego co sie stalo.
czas jakos mijal znalazlam prace i niedawno naszlo mnie zeby sprobowac ostatni raz. W MARCU okazalo sie ze jestem w ciazy. Moja radosc trwala ok 10 tygodni, na poczatku dowiedzialam sie ze dzieciatko ma poszerzona przeziernosc karkowa 3.7 mm nie wiedzialam co to znaczy. Lekarz nie chcial sie za bardzo rozgadywac i cos tam tylko szepnol ze to moze jakas genetyczna wada serca. Pojechalam na badanie genetyczne, po usg okazalo sie ze moj synek ma za mala glowke cos z serduszkiem i zrobiono mi test po tescie ryzyko zespolu downa wynioslo 1:5. I znowu zalamanie! Tak bardzo chcialam dziecko i dlaczego ono ma byc chore? moj syn dodawal mi sil maz ciagle powtarzal ze jak zrobimy amniopunkcje to wtedy mozemy sie martwic, jakos mnie to wcale nie uspokoilo. Pojechalismy na amniopunkcje, atmoswera w poradni gen. bardzo mila ze w pewnym momencie zapomnialam po co tam jestem.Samo uklucie to dla mnie horror bo mam iglofobie ale przetrwalam.Czekalam na wynik 3 tygodnie. Zadzwonili z samego rana. Uslyszalam bedzie pani miala zdrowego syna!!! bylam w szoku! Przygotowana juz na najgorsze a tu taka wiadomosc! Nie do konca mnie uspokoila bo zdarzaly sie inne komplikacje. Ale teraz jestem juz w 22 tygodniu ciazy i dzisiaj po wizycie u gin wiem ze moj synus jest calkowicie zdrowy! wada serduszka przepadla glowka urosla i jest wszystko ok! Taki stres! prawie 3 miesiace w takiej niepewnosci, teraz juz tylko mam lezec i czekac na porod!
Po tylu latach czekania w koncu sie udalo i Wam tez sie uda, skoro przy moim pechu........... pozdrawiam Was
Zablokowany

Wróć do „Archiwum - Poronienia”