PORONIENIE PO LUDZKU

Archiwum forum "Poronienia"

Moderatorzy: Moderatorzy, Moderatorzy grupa wdrożeniowa

Awatar użytkownika
haniaaa
Posty: 859
Rejestracja: 02 cze 2003 00:00

Post autor: haniaaa »

Witajcie,
skoro to rzeczywiście ma szansę coś zmienić, to chyba warto sie dopisać. Jestem po trzech poronieniach, wszystkie wczesne. Dwa razy miałam zabieg łyżeczkowania. Za pierwszym razem robił to znajomy lekarz - wspaniały człowiek, więc wszystko było ok. Niestety, kiedy czekałam na wyniki beta HCG, a "mój" lekarz przeprowadzał operację, lekarka, która miała dyżur, postanowiła jeszcze mnie pooglądać na USG. Żałuję, że się zgodziłam! Po pierwsze potworny ból - gdybym była w ciąży, na pewno dziecko by tego nie przeżyło! Po drugie lekarka postraszyła mnie ciążą pozamaciczną i "niebezpiecznym" (tak powiedziała) zabiegiem. Kiedy już wychodziłam ze szpitala, mijając mnie zapytała z uśmiechem: "I co, poroniła pani, prawda?". Ta lekarka to p. Polaszek (teraz chyba wróciła do dawnego nazwiska - Laitl, z Bytomia).
Drugie poronienie. Czyścił mnie lekarz "z przypadku". To było tuż przed Wielkanocą, więc był w niezłym nastroju - żartował sobie, komentował moje nogi, że niby zgrabne (!), w końcu odstawił totalną fuszerkę - tydzień po "zabiegu", w strasznych bólach poroniłam w domu. Niestety, nazwiska pana nie znam. Też z Bytomia. Aha, pielęgniarki krzyczały na mnie, że płaczę!
Trzeciej "skrobanki" nie było. Na szczęście. To poronienie przeżyłam dzięki temu spokojniej...
Awatar użytkownika
gipfeli
Posty: 4173
Rejestracja: 13 lip 2004 00:00

Post autor: gipfeli »

:(
Cała się popłakałam czytając wasze historie. Ja poroniłam raz, w maju 2004. Na szczęście była to wczesna ciąża (6 tydzień). Piszę na szczęście, bo, po pierwsze, wszystko odbyło się naturalnie, bez zabiegów, po drugie, nie widziałam jeszcze na USG swojego dziecka - rączek, nóżek, serduszka...Nie wiem jak bym się po tym pozbierała...Podziwiam Was dziewczyny, to niesamowite, jak wiele człowiek potrafi znieść...Akcja "ronić po ludzku" jest potrzebna, to nie ulega dla mnie wątpliwości. I myślę, że nie chodzi tylko o przemówienie do lekarzy i położnych. Także nasi najbliżsi często nie wiedzą jak rozmawiać z kobietą po poronieniu, nie mają taktu, a sam temat stanowi tabu. Nie zapomnę jak po moim poronieniu moi ukochani rodzice, z którymi zawsze się świetnie rozumiałam, pocieszali mnie, że to nie było jeszcze dziecko, że serce to ma też dżdżownica (cytat!) i żebym nie histeryzowała. Wiele osób próbowało mnie w ten sposób "pocieszyć". Takie tłumaczenie nie zmniejsza bólu, wręcz odwrotnie. Dla nas to było nasze wytesknione, wyczekane dziecko. Nie obwiniam rodziców ani znajomych, intencje mieli dobre. Myślę że ludzie nie wiedzą po prostu jak zachowac się wobec kogos kto poronił, co mu mówić, jak mu pomóc. Dotyczy to również lekarzy. Nie wiem czy broszurki albo artykuły moga wiele zmienić, ale od czegoś trzeba zacząć!Trochę się rozpisałam, sorki. Musiałam to wreszcie z siebie wyrzucić...
Awatar użytkownika
Gunia
Posty: 204
Rejestracja: 16 paź 2003 00:00

Post autor: Gunia »

Witam , całym sercem podpisuje się pod akcją "ronic po ludzku" . Strata dziecka jest bezdyskusyjnie dramatem i duzym obciązeniem dla psychiki kobiety. Dlatego dodatkowe przejścia jakie fundują nam szpitale i ich personel według mnie tylko jeszcze bardzo pogłębia depresję po poronieniu.

Mam za sobą dwa zabiegi łyzeczkowania oba w Klinice UJ na Kopernika w Krakowie. Mimo ze mineło 6 lat samo wspomnienie tych wydarzeń przyprawia mnie o mdłości i skurcze zołądka... Nigdy nie bede wstanie przekroczyć bram tego szpitala. Raz jechałam taksówką która chcąc ominać korki przejzdzała ulicą przy szpitalu..... zrobiło mi się tak duszno ze miałam trudności z oddychaniem a przeciez przejazd obok trwał kilka sekund....

I ciąza - miałam 20 lat i prowadziła mnie lekarka w przychodni. Ciąża nie rozwijała sie za dobrze ale lekarka kazała tylko duzo lezec i czekać. Usłyszałam tekst ze w Polsce to ksiązeczke ciązy wydaje sie na końcu 3 miesiaca a wczesniej nie da sie nic zrobić bo to sprawa natury albo się utrzyma albo nie. Zaczełam plamić w przychodni nie było mojej lekarki pojechałam więc do szpitala. Lekarka dyzurna zrobiła mi usg dopiero za kasę i na moje wyraźne żądanie. Do tego wmawiała mi ze ona nic nie widzi i według niej nie jest w zadnej ciązy. Odesłała do domu. Następnego dnia poszłam do mojej lekarki do przychodni, kazała lezec i za tydzień zgłosić sie na usg do szpitala. Po kilku dniach zaczałem w nocy krwawić. Lekarka po telefonie kazała jechać do szpitala. Pokój przyjeć i 1000 pytań połoznej. Dociekanie czy jestem męzatką bo jak nie to i lepiej , kłopot z głowy. A ja się tłumaczyłam ze chce dziecka, ze za miesiąc ślub. Lekarz przyjmujący stwierdził ze pęcherzyk jest już nisko i praktycznie już sie poroniło. Na moje pytanie czy nie mozna jakoś ratować skoro go jeszcze widać usłyszałam ze nie ma czego. Połozyli mnie na patologi ciązy bo była noc. Rano przyszła moja lekarka wykonała kolejne usg i zdecydowała o łyzeczkowaniu. Pokój zabiegowy wyglądał jak z hororu ten fotel, pełno misek, narzędzi.... nie chce pamiętac.

Kolejna ciąza ta sama lekarka ale już wizyty poprzedzane kopertą więc i traktowanie z innej bajki. Jak tylko wyszedł mi pozytywnie test połozyła mnie na patologi, dawała progesteron w zastrzykach bo wyniki bhcg były niskie i bała sie pozamacicznej a na usg nic nie było widać... Po 3 tygodniach i stwierdzeniu akcji serca wypisała do domu , miało być już dobrze....kontrolne wizyty co tydzień i wszystko dobrze. W 11tc znalazłam mała plamkę na bieliźnie poleciałam do lekarki ta zbadała mnie i stwierdziła ze to nic grożnego ze pewnie pękło naczynko .... w nocy dostałam krwotoku, leciały ze mnie skrzepy lekarka po telefonie kazała jechać do szpitala znów noc znów klinika, znów ten sam gabinet... lekarz chce mnie badac mówię mu ze mam krotok, ten zaczyna badanie i mówi ze on tu widzi małe plamienie a nie krwotok a ja panikuję .... naciska mi brzuch jak hlusneło to sie pobrudził. Zaczął krzyczec do pielęgniarki o wiaderko.... czułam się strasznie.

USG wykonane wykazało brak akcji serca ale dali mi leki na podtrzymanie po telefonie moje lekarki bo to byłą niedziela i kazali przyjechac w poniedziałek rano bo miejsca w szpitalu nie było. Krawienie ustało. W poniedziałek przyjeli mnie na patologię z podjerzeniem obumarcia ciązy lezałam na sali z 15 pacjentaki, kilka w zaawansowenj ciązy. Miały wykonywane ktg...lezałam słuchając bicia serca ich dzieci i wariowałam... Lezałam 3 dni bo moja lekarka czekała na wyniki potwierdzające rozpoznanie... oczywiście znów wzieła kasę .... a potem był znów zabieg... Mesiąc po nim dostałam krwotoku.... znów ten sam szpital ....i nieobecność mojej lekarki bo sama była już w ciązy na zwolnienu..nie miał sie mną kto zając...dali mi kroplówkę ...a dyzurna lekarka wizytówkę do swego prywatnego gabinetu.... i wypsali do domu bo moze się samo doczyści.... leki dostałam dopiero po wizycie w gabinecie.... Ona z wyniku hispatologicznego stwierdziła ze ta ciąza nie mogła się utrzymac i najprawdopodobniej wcale nie bylo akcji serca... bo pierwsza była już źle wyczyszczona i resztki pierwszego "gnijącego dziecka" utrudniały rozwój drugiej .... Zaczełam sie u niej leczyć ale psychicznie nie byłam w stanie. Pamiętałam ją z obchodów jak lezałam na patologi a jej poglądy i prosolinijność opisów pogłebiały moją depresję..

Reasumując pobyty w szpitalu wspominam strasznie, lekarze na obchodzie omijali pacjentki z dyzuru czekając na kase. A samo danie kasy nie gwarantowała w zaden sposób poprawności zastosowanego leczenia. Badania bolesne, wykonywane przy grupie innych lekarzy i studentów. Lezenie na jednej sali z pacjentkami w zaawansowenje ciąży . I tekst pielęgniarki przed drugim zabiegiem łyzeczkowania "ile to ja razy mam zamiar ronić" jakby to była moja wina ...jakbym ja celowo nie chciała donosić ciązy.... :( miałam po tym wszystkim roczną depresję ..... a teraz mam duzo problemów zdrowotnych z samym już zajściem w ciąze....

Jestem gotowa przyłączyć sie do pracy przy wydaniu ewentualnej ulotki, w ogóle wesprzeć akcję aby kobiety miały prawo do godnego przezywania swego dramatu.
Gunia
Awatar użytkownika
wuchowa
Posty: 86
Rejestracja: 23 kwie 2004 00:00

dziękuję wszystkim za odpowiedź

Post autor: wuchowa »

W końcu udało mi się dorwać do komputera - dwa tygodnie odwyku na nic, bo teraz zadna siła nie jest w stanie mnie odczepić od klawiatury :) Ale to jedyny dzień przerwy, jutro dalej jadę na kolejne dwa tygodnie, dalej bez sieci.

Emily, DorotaM, grazas, Dominiczka, haniaaa, gipfeli, Gunia :cmok: - dziękuję za to, że podziliłyście się swoimi historiami.

Marek - napisałam na priv - bardzo, bardzo mnie ucieszyłeś swoją propozycją wydania tej broszurki. Wszystkim tym, ktorzy ofiarowali pomoc - bardzo dziękuję.

Dzięki Wam wszystkim coraz bardziej wierzę, że nam się uda.
Pozdrawiam
wuchowa - Monika
fana
Posty: 6226
Rejestracja: 16 kwie 2004 00:00

Post autor: fana »

BOŻE JEDYNY..... CO WYŚCIE PRZESZŁY...GDY TO CZYTAŁAM NAPRZEMIAN PŁAKAŁAM I MIAŁAM OCHOTĘ KRZYCZEĆ....... PODUSI ŁABYM OSOBIŚCIE TYCH KONAWAŁÓW NIECZUŁYCH DRANI... KTÓRZY PRZYSIĘGALI PRZECIEŻ KIEDYŚ CO INNEGO.... A TE PIELEGNIARKI.... DZIEWCZYNY..... Z CAŁEGO SERCA WAM WSPÓLCZUJĘ.... CO ZNACZĄ MOJE ZMAGANIA W PORÓWNANIU Z Z WYCIĄGANIEM WŁASNEGO DZIECKA Z TOALETY.... CHRYSTE PANIE....
7 stymulacji.9 transferów.- nie udało się. Decyzja o zakończeniu leczenia. ALE ZA TO JESTEM BABCIĄ Aleksandra od 18 05 2014 :)
Awatar użytkownika
anka222
Posty: 59
Rejestracja: 17 maja 2004 00:00

Post autor: anka222 »

Ja niestety też poroniłam w 10 tyg ciąży. Nic nie czułam, żadnego bólu. Do ostatniego USG ciągle miałam nadzieję, że jestem w ciąży. I dlatego nigdy nie zapomnę twarzy lekarza, który mi to zakomunikował. Bardzo delikatnie. Na początku szok. Czekałam na to dziecko ponad sześć lat. Potem oczywiście łzy. I ogromna rozpacz. Minęło 10 dni, a ja ciągle nie mogę mówić o tym spokojnie. Prze pierwszy tydzień wcale nie spałam. Ciągle albo płakałam albo myślałam na temat przyczyn. Czy coś dałoby sie zrobić, w czym zawiniłam. Teraz powoli przypominam sobie trzy miesiące wielkiego szczęścia. Może to egoistyczne, ale nie oddałabym tych dni za nic. Bardzo pomaga, gdy wie się że nie jest się samemu. Czytałam wszystkie wasze posty. Tylko nie wchodzę już na forum: "jestem w ciąży". Pocieszanie i wyrazy współczucia nic nie dają. Jedyną rzeczą, która mnie jeszcze trzyma i każe myśleć pozytywnie, to fakt posiadania mrozaczków. Odliczam dni do chwili, gdy może znowu....
Awatar użytkownika
lelek
Posty: 3
Rejestracja: 08 lip 2004 00:00

Post autor: lelek »

Witam serdecznie, bardzo podoba mi się wasza akcja, którą zainicjowałyście "ronić po ludzku".
Jestem po 2 poronieniach (styczeń 2003 - 10 tydzień i listopad 2003- 11 tydzień), oba po ICSI i po każdym miłam łyżeczkowanie. Za każdym razem na fotelu nie mogłam powstrzymać się od płaczu, łzy same cisną się do oczu, chociaż dużo łatwiej przez to przebrnąć, gdy personel medyczny jest miły i serdeczny, jak to było w moim przypadku za pierwszym razem. Pani oddziałowa trzymała mnie za rękę i powtarzała, żebym się nie załamywała, że następnym razem na pewno się uda. Wtedy tego nie doceniłam, gdy jak tylko zobaczyła, że nie jestem w stanie już dłużej powstrzymywać łez i płaczę coraz głośniej kazała podać znieczulenie, które chociaż na parę chwil oderwało mnie od tej smutnej rzeczywistości. Niestety drugi raz był w innym szpitalu i z innym traktowaniem. Za pierwszym razem leżałm tylko na łyżeczkowanie i personel nie znał mnie, byłam tam tylko trzy dni, a mimo to wszyscy byli naprawdę mili i uprzejmi.
Za drugim razem w szpitalu leżałam plackiem na podtrzymaniu już prawie cztery tygodnie i znałam wszystkich dość dobrze, co jednak jak się okazało nie miał żadnego znaczenia. Wszystko odbyło się schematycznie. Badanie USG - mina lekarza niewyraźna ... czekanie, zabrał mnie do innej sali niby na lepsze USG, zawołał drugiego lekarza, żeby potwierdził tą jego głupią minę, na razie nie powiedział ani słowa, o tym co się dzieje. Drugi lekarz zresztą też, popatrzyli i w końcu wydusili z siebie, że serce nie bije i wyszli, zostawijąc mnie z tą wiadomością i z tym bólem. Jedynie młoda starzystka starała się mnie pocieszyć w tych trudnych chwilach. Termin zabiegu wyznaczyli na ten sam dzień za około trzy godziny. Trzy godziny ciągłego płaczu, nawet po wejściu na salę zabiegową, a tu głupie pytanie "Czemu ryczysz?", nie życzę nikomu, żeby mu się to przytrafiło, bo wtedy wiedział by, dlaczego?
Antos(ia)
Posty: 1201
Rejestracja: 10 gru 2003 01:00

Post autor: Antos(ia) »

jezeli chodzi o akcje "ronic po ludzku" jej zaczatki mialy miejsce juz znacznie wczesniej na poczatku 2003 roku koniec 2002. istnialo wtedy forum sakura gdzie pojawil sie pomysl by wlasnie stworzyc grupe wsparcia dla osob po poronieniu i naglosnic fakt jak to sie odbywa w szpitalach dokladnie pod nazwa "ronic po ludzku"...zebralo sie pare osob - kobiet po poronieniach po 1,2,3,4...z roznym bagazem doswiadczen.zaczelysmi rozmawiac z ludzmi w szpitalach - chcialysmy zostawic przynajmniej po ulotce - zero odzewu, jedna dzwonila do centrum wolontariatu by stworzyc grupe wsparcia - nie byli zainteresowani. listy i maile do wydawcow gazet o tematyce dzieciecej - temat ich nie interesowal..."moze zajma sie tym pozniej"...jedyne co sie nam udalo to nagrac reportaz ktory mozna bylo uslyszec 16 kwietnia 2003 roku w 3 pr polskiego radia pt"nie chce sie obudzic". do poznania przyjechal redaktor spotkal sie z paroma osobami i tam wspierajac sie przerywajac co chwile bo nie mozna bylo nagrac placzu nagrano reportaz. tyle udalo sie zrobic nikt tym faktem nie byl zainteresowany mam nadzieje ze teraz sie cos uda. plyte mam do dzis ale jej wiecej nie odsluchalam...moge przegrac jezeli kogos interesuje.
Awatar użytkownika
kuc1
Posty: 794
Rejestracja: 13 maja 2004 00:00

Post autor: kuc1 »

całym sercem jestem z wami - niestety także przekonałam sie, co to znaczy poronić nie po ludzku. Swój koszmar przeszłam półtora roku temu, kiedy znalazłam się w szpitalu z 7 tyg. martwą ciążą. Tylko trzy dni szpitala a cierpienia i żalu tyle, że do dziś boli sama myśl o tym. Chyba nie wymagamy wiele od tych, którzy w szpitalu tak naprawdę są dla nas, to ich obowiązek (kiedyś myślałam ze powołanie) być na nasze usługi i nieść pomoc. Więc czemu ordynator zachowuje się jak ostatni prostak (człowiek wykształcony!), czemu idąc z obchodem, daje taki przykład kilkunastu studentom - młodym lekarzom - jak obchodzić się z pacjentką? Czemu wydziera się na nas jak na kogoś kto nie zasługuje na szcunek? czemu rzuca hasła w stylu - nie becz, najwyżej jeszcze raz wyskrobiemy, młoda jesteś? czemu zwraca się do nas na ty?
Pewnie dobrze wiecie, że w chwili, gdy ktoś nami pomiata w szpitalu raczej biernie sie temu poddajemy, nie dlatego, że brakuje nam odwagi, wykształcenia (bo pan ordynator pewnie tak uważa) i Bóg wie czego, my po prostu cierpimy, nie myślimy o tym co sie dzieje obok nas, co się z nami dzieje i wtedy takie chamy to wykorzystują! nasze cierpienie!
Awatar użytkownika
wuchowa
Posty: 86
Rejestracja: 23 kwie 2004 00:00

Post autor: wuchowa »

anka222, lelek, kuc - bardzo dziekuje za Wasze historie :cmok: .

Antos(ia) - mam nadzieje, ze sie uda nam dojsc tymr azem dalej, podziwiam Was za to, ile Wam sie udalo. Jedyne na co nie mozemy sobie pozwolic teraz to bezczynnosc, wielkie dzieki za dolaczenie sie do akcji i za wszystkie dodatkowe informacje.

Gunia, Emily - juz do Was napisalam na priv.

Bylam u mojego lekarza. Poza sprawa leczenia, to glownie rozmawialismy o tej akcji, o sytuacji w szpitalach, czy juz szczegolnie na Zelaznej.
- Czy jest psycholog w szpitalu?
- Jest. Przychodzi wtedy, gdy pacjentka sama prosi albo gdy widzimy, ze sobie nie daje rady.
( 8O szkoda, ze nie proponuja zawsze... )
- Czy personel medyczny przechodzi przeszkolenie psychologiczne, o tym, jak rozmawiac z pacjentka?
- Kiedys raz cos bylo, ale generalnie to nie.
- I to widac.

Pozniej byla cala seria pytan "porownawczych", jesli chodzi o wykonane badania w jednym i drugim szpitalu, czy raczej brak pewnych badan w pierwszym szpitalu.
- Moze anestozjolodzy sa tam odwazniejsi? - probuje "wytlumaczyc" kolegow po fachu lekarz.
A ja, jak chyba wiekszosc, wole byc w rekach tych mniej odwaznych, ktorzy sprawdza wszelkie chorobowe mozliwosci.

Co jeszcze moge dodac do pobytu w szpitalu na Zelaznej. Dwie osoby na plus, jedna na bardzo duzy minus, reszta na zero. Polozne mierzyly cisnienie i uciekaly, zero pytan, zero rozmow, ale z pozostalymi pacjentkami mozna bylo zartowac. "Normalnie" zachowywaly sie panie z kuchni, ktore nie wiedzialy, z jakiego powodu jestem w szpitalu. Gdy lezalam i "plakalam w poduszke": pani placze, bo boli, czy tak w ogole? tak w ogole. Koniec rozmowy. Zalozenie leku: prosze usiasc, przed zalozeniem leku chcialbym z pania porozmawiac, prosze przeczytac kartke i jesli ma pani pytania, to prosze pytac... na kartce same medyczne, "straszne" sformulowania (uszkodzenie plodu, smierc plodu, pekeniecie macicy, smierc matki), dla lekarza, zwykly medyczny zargon, a mnie kazde slowo boli i przeraza. I gdyby wczesniej (przy pierwszym poronieniu) moj lekarz nie powiedzial mi, jak wyglada procedura i jak w Polsce ma sie sprawa powszechnie uzywanego "nieoficjalnego" leku, to bym wtedy wyszla i nie podpisala zgody. Az sie prosi, zeby najpierw podac informacje "po ludzku", w normalnym jezyku, po polsku, a dopiero pozniej dac kartke do podpisania.

W przychodni jeszcze jedno bolesne spotkanie - prace zaczynala lekarka, ktora robila mi w szpitalu usg i dla ktorej 11 tydz, to "jeszcze nie dziecko". Liczylam sie z tym, ze ja kiedys spotkam i bede musiala sobie z tym jakos poradzic, ale 4 tygodnie po, to bylo dla mnie duzo za wczesnie.

Dziewczyny, kazda Wasza historia jest na wage zlota. Tym, ktore sie dopisaly, bardzo, bardzo dziekuje. Obiecuje, ze zrobie wszystko, zeby doprowadzic sprawe do konca. Te, ktore sie wahaja z dopisaniem, prosze - piszcie!

wuchowa - Monika
gosia9
Posty: 20
Rejestracja: 12 cze 2004 00:00

poronienie po ludzku

Post autor: gosia9 »

Witajcie
Popłakałam się czytając Wasze historie. Bardzo bym chciała, żeby akcja odniosła sukces i coś zmieniła! Ja niestety też jestem po poronieniu ... po czterech latań starań i większości badań pozytywnych - tylko ciąży ciągle nie było i kiedy zobaczyliśmy 1 maja 2004 2 kreseczki nie mogłam uwierzyć ... niestety niedługo cieszylismy się dzieciątkiem... W 6 tygodniu (od ost. m.) zaczęłam krwawić (niestety kilka dni wcześniej przyjaciółka poroniła i na świeżo miałam to w pamięci) zaryczana pojechałam do lekarza prywatnego, który mnie prowadził - dzieciątko jeszcze było - zwiększenie dawki duphastonu, nakaz leżenia itp. tydzień później lekarz stwierdził krwiak, ale dziecko jeszcze się rozwijało i 25 maja już nie usłyszałam serduszka ... Lekarz bardzo taktownie stwierdził, że jest bardzo źle, że nie słychać serca i że mu bardzo przykro - pozwolił mi się popłakać, wytłumaczył że czeka mnie zabieg, który można wykonać w szpitalu na kasę, wypisał skierowanie.
Gehenna zaczęła się następnego dnia (akurat dziań matki), gdy przed 7 zgłosiłam się do szpitala na Kamińskiego we Wrocławiu - o 9 powiedziano, ze nie ma miejsc i żebym szukała dalej (przynajmniej lekarka mnie zbadała zanim podjęła decyzję). Pojechaliśmy na Kliniki po 2 godzinach biegania od izby przyjęć po recepcję i oczekiwania na lekarza, ten nawet na mnie nie spojrzał tylko oznajmił, że nie ma miejsc i że powinnam szukać dalej. Gdy powiedziałam, że juz mnie raz odesłano odpowiedział z wyrzutem czemu nie zrobiłam zabegu u lekarza prywatnego, który mnie prowadził, zebym sobie do niego wracała, a jak nie chcę to prywatnie mogę zrobić wszędzie. Nie miałam siły mu odpowiedzieć tylko się poryczałam, mieliśmy jechać do kolejnego szpitala, ale nie miałam siły pojechaliśmy do naszego lekarza, zapytałam o cenę i po jednym jego telefonie do anestezjologa miałam umówiony zabieg na 15.30 tego samego dnia. Okropnie się bałam, ale było super - pomijając okoliczności. Mąż był cały czas ze mną, tylko na zabieg ok. 20 min. wyszedł, nic nie czułam - to była lekka narkoza, poźniej rozmowa z anestezjologiem i lekarzem, wypisanie recepty na antybiotyk i po 3 godzinach od przyjścia jechałm już do domu. Wszyscy traktowali nas bardzo dobrze, położna tłumaczyła jakie leki podaje i co się zaraz zdarzy itp. Tylko polecenia "proszę się rozluźnić" nie wykonałam, co też nie okazało się problemem - po prostu zwiększono mi dawkę środeków i już się tak nie trząsłam. Niestety za traktowanie po ludzku musiałam zapłacić, bo przecież robilam to prywatnie, ale obyło się bez tabletek, skurczy, bólu i czekania aż "wyskoczy" ze mnie moje martwe dziecko! Bardzo bym chciała, żeby stosunek do pacjenta w publicznej służbie zdrowia się zmienił, bo sama doświadczyłam że można inaczej - ale do tego chyba długa droga. Pozdrawiam
gosia9
Posty: 20
Rejestracja: 12 cze 2004 00:00

poronienie po ludzku

Post autor: gosia9 »

Witajcie
Popłakałam się czytając Wasze historie. Bardzo bym chciała, żeby akcja odniosła sukces i coś zmieniła! Ja niestety też jestem po poronieniu ... po czterech latań starań i większości badań pozytywnych - tylko ciąży ciągle nie było i kiedy zobaczyliśmy 1 maja 2004 2 kreseczki nie mogłam uwierzyć ... niestety niedługo cieszylismy się dzieciątkiem... W 6 tygodniu (od ost. m.) zaczęłam krwawić (niestety kilka dni wcześniej przyjaciółka poroniła i na świeżo miałam to w pamięci) zaryczana pojechałam do lekarza prywatnego, który mnie prowadził - dzieciątko jeszcze było - zwiększenie dawki duphastonu, nakaz leżenia itp. tydzień później lekarz stwierdził krwiak, ale dziecko jeszcze się rozwijało i 25 maja już nie usłyszałam serduszka ... Lekarz bardzo taktownie stwierdził, że jest bardzo źle, że nie słychać serca i że mu bardzo przykro - pozwolił mi się popłakać, wytłumaczył że czeka mnie zabieg, który można wykonać w szpitalu na kasę, wypisał skierowanie.
Gehenna zaczęła się następnego dnia (akurat dziań matki), gdy przed 7 zgłosiłam się do szpitala na Kamińskiego we Wrocławiu - o 9 powiedziano, ze nie ma miejsc i żebym szukała dalej (przynajmniej lekarka mnie zbadała zanim podjęła decyzję). Pojechaliśmy na Kliniki po 2 godzinach biegania od izby przyjęć po recepcję i oczekiwania na lekarza, ten nawet na mnie nie spojrzał tylko oznajmił, że nie ma miejsc i że powinnam szukać dalej. Gdy powiedziałam, że juz mnie raz odesłano odpowiedział z wyrzutem czemu nie zrobiłam zabegu u lekarza prywatnego, który mnie prowadził, zebym sobie do niego wracała, a jak nie chcę to prywatnie mogę zrobić wszędzie. Nie miałam siły mu odpowiedzieć tylko się poryczałam, mieliśmy jechać do kolejnego szpitala, ale nie miałam siły pojechaliśmy do naszego lekarza, zapytałam o cenę i po jednym jego telefonie do anestezjologa miałam umówiony zabieg na 15.30 tego samego dnia. Okropnie się bałam, ale było super - pomijając okoliczności. Mąż był cały czas ze mną, tylko na zabieg ok. 20 min. wyszedł, nic nie czułam - to była lekka narkoza, poźniej rozmowa z anestezjologiem i lekarzem, wypisanie recepty na antybiotyk i po 3 godzinach od przyjścia jechałm już do domu. Wszyscy traktowali nas bardzo dobrze, położna tłumaczyła jakie leki podaje i co się zaraz zdarzy itp. Tylko polecenia "proszę się rozluźnić" nie wykonałam, co też nie okazało się problemem - po prostu zwiększono mi dawkę środeków i już się tak nie trząsłam. Niestety za traktowanie po ludzku musiałam zapłacić, bo przecież robilam to prywatnie, ale obyło się bez tabletek, skurczy, bólu i czekania aż "wyskoczy" ze mnie moje martwe dziecko! Bardzo bym chciała, żeby stosunek do pacjenta w publicznej służbie zdrowia się zmienił, bo sama doświadczyłam że można inaczej - ale do tego chyba długa droga. Pozdrawiam
Awatar użytkownika
Marianna007
Posty: 13
Rejestracja: 01 gru 2003 01:00

Post autor: Marianna007 »

Mogę dopisac kolejny czarny rozdział do historii Guni.
Też byłam w klinice UJ na Kopernika (2 razy).
Pierwsza ciąża na początko 2004 roku przebiegała "książkowo" jak twierdziła pani doktor przy opisie USG w 8 tygodniu, wcześniej miałam lekkie skurcze, ale po Turinalu ustąpiły. W 12 tygodniu w niedzielę wieczorem zauważyłam lekko zaróżowioną plamkę na bieliźnie. Rodzina kazała się położyć i zrelaksować się. Poszliśmy z mężem spać. Obudziłam się w nocy mokra, poszłam po ciemku dołazienki jak zwykle na nocne siusianie, kiedy zapaliłam światło dostałam histerii, zobaczyłam w lustrze że jestem cała we krwi. Mąż zadzwonił po pogotowie. To było bez sensu, leżałam w tym aucie i starałam się nie spaść na podłogę, tak się poobijałam na tym łóżku, że gdyby dziecko jeszcze żyło, tej podróży nie przetrwało, mąż jechał autem za karetką. Zawieźli mnie do kliniki. Tam pan zbadał mnie bardzo brutalnie, bez słowa, potem pisał coś na maszynie, pytałam, co się dzieje (jeszcze wtedy nie myślałam o tym, że mogę stracić to dziecko...) pan nic nie odpowiadał, więc zaglądałam sama co pisze. Kazał iść na USG. Mąż stał na korytarzu i też zapytał co się dzieje, szedł za mną. Przyszedł jakiś stażysta, w sumie miły, ale mężowi na badanie nie pozwilił wejść "bo wie pan, to będzie USG dopochwowe". Zaczął mnie badać, patrzę na niego, czekam, a on po kilku minutach powiedział, że musi pójść po starszego kolegę, bo nie jest pewien. Zostawił mnie z głowicą w pochwie, z otwartymi drzwiami, wrócił za chwilę z jakimś starszym elegantem, ten bez "dzień dobry", bez przedstawienia się, nie spojżał na mnie, popatrzył na monitor i powiedział domłodszego "zabieg" i wyszedł. Zostałam z tym młodzikiem i on noie potrafił mi nic powiedzieć, kazał się ubrać i wyjść, już na korytarzu złapała mnie pielęgniarka, kazała iść na salę bo ma dla mnie zastyrzyk, mąż pyta co się dzieje, a ja nie wiem, zaczęłam krzyczeć, że nie chcę zabiegu, chcę żeby mnie zbadał ktoś inny, chcę wiedzieć co się dzieje. Pielęgniarka zaczęła na mnie krzyczeć, żebym nie histeryzowała. Mąż chodził za mną, nie wiedział co robić. Chciało mi się siusiu, poszłam do toalety, poprosiłam męża o telefon, chciałam zadzwonić do mamy. Połączyłam sie z mamą, a do toalety weszła pielęgniarka (!) i krzyczła (cały czas krzyczała) że sala czeka i mam iść natychmiast na zabieg. Nogi miałam z waty. Weszłam do sali prosto na panią doktor w plastikowej masce i gumowym fartuchu do ziemi. Pielęgmiarka kazała usiąść na chwilę na taboreciku przed narzędziami, spojżałam na nie i odwróciłam głowę, śmiały się. Jak już byłam na fotelu przyszedł wspaniały anestezjolog (nie wiem kto to był), ale wziął mnie za rękę i wytarł łzy z twarzy.
Rano przy obchodzie PIERWSZY SŁAWNY PROFESOR ODDZIAŁU zadał mi tylko 2 pytania: z jakiej jestem kasy chorych, po odpowiedzi że z dolnośląskiej padło drugie: to co pani to robi?! odchodząc rzucił: do domu.
Drugiej ciąży dwa lata temu bałam się, robiłam badania które zlecał lekarz, łykałam kwas foliowy i tak dalej. Mimo to byłam myślę w dużym napięciu. Decydujące miało bć USG w ósmym tygodniu. Z twarzy pani doktor juz widziałam, że dziecina nie żyje. Mąz nie mógł wejść, mimo że czekał na korytarzu, pani doktor próbójąc mnie pocieszyć powiedziała, że jestem juz trzecia dziś z tym samym i kazała jechać na Kopernika, bo tam mają sprzęt za ileś tam milionów, może dojżą serduszko. Spakowałam się i poszłam. Było trochę lepiej ze scenariuszem przyjęcia, ale nie zrobili od razu zabiegu, rano jeszcze jedno USG na najlepszym sprzęcie i najlepszy fachowiec (tak mi powiedział bardzo miły starzysta, który odprowadzał mnie do sali i czół się w obowiązku coś mi powiedzieć). Sława kazała zdjąć mi majtki i przy 4 studentach (?) pojęcia nie mam kto to był zaczął mi robić dopochwowe USG, bez kocyka, narzutki, z wodzącymi wzrokiem za każdym jego ruchem kolegami, badanie przy którym wcześniej nie mógł uczestniczyć mój mąż. Ogładali sobie długo, opowiadali, najwyraźniej było coś interesującego, nie wiem. Po południu zabieg.
Rano korowód lekarzy, ja nie mam karty przy łóżku, przyszedł pierwszy lekarz, pyta czemu tu jestem, szepczę mu (oczywiście nie jestem sama). Karze mówić głośniej, mówię, że po łyżeczkowaniu, pyta: pierwsza ciąża? mówię: nie, druga a on na to: a, ale ma pani już dziecko? odpowiadam: nie. Wyszedł. Wchodzi zaraz druga pani doktor i też pyta czemu tu jestem, to samo, no to tak się uśmiechnęła i powiedziała: proszę się nie martwić, do trzech razy sztuka i wyszła. Trzeci przyszedł wczorajszy stażysta i zauważył że nie ma mojej karty, powiedział że zaraz ją przyniesie.
Czwarty przyszedł SYN PIERWSZEGO PROFESORA SŁAWNY DOCENT wraz ze świtą i powiedział tak: idzie pani do domu i przez rok nie zachodzi w ciążę, bo to może być sprawa nowotworowa, proszę sobie zbadać beta HCG za tydzień, jeśli nie będzie zero, przyjść. I wyszedł.
Zamarłam, zupełnie nie wiedziałam o co chodzi, jaka sprawa nowotworowa. Zrobiłam za tydzień beta HCG. Pani w słuchawce podaje wynik: 1790. Prawie zemdlałam. Pojechałam do kliniki, w dyżórce był na szczęście mój starzysta i mnie uspokoił. Dowiedziałam się że było podejżenie zaśniadu groniastego (które potwierdził potem wynik histopatologiczny) i że to będzie jeszcze jakiś czas spadać, mam kontrolować. Ze szpitala pojechałam prosto do biblioteki medycznej, czytałam przez kilka dni wszystko o poronieniach i zaśniadzie, przez pięć miesięcy Beta HCG powoli spadało, ale kontrolowałam wszystko sama.
To wszystko było koszmarem.
Dopiszę tylko jedno: to mogło inaczej wyglądać, wystarczylo kilka słów wyjaśnienia, dołączam się do prośby o kładzenie kobiet, które tracą dzieci z ciężarnymi, które pytaja w którym jesteś miesiącu...
Akcji RONIĆ PO LUDZKU mówię gorące TAK.
Awatar użytkownika
Marianna007
Posty: 13
Rejestracja: 01 gru 2003 01:00

Post autor: Marianna007 »

Oczywiście chodzi o prośbę o NIE kładzenie nas z kobietami ciężarnymi, byłam tak rozemocjonowana pisaniem, że trochę pogubiłam...
Awatar użytkownika
Marianna007
Posty: 13
Rejestracja: 01 gru 2003 01:00

Post autor: Marianna007 »

Chciałabym dodać jeszcze, że chętnie zaangażuję sie w pomoc w organizacji wydania czegoś. Jestem na psychologii i zamierzam pisać pracę o poronieniach, nie wiem, może właśnie badania nad wpływem zachowań personelu medycznego na powrót do równowagi psychicznej?
Zablokowany

Wróć do „Archiwum - Poronienia”