PORONIENIE PO LUDZKU
: 29 cze 2004 22:43
Jak jest ze służbą zdrowia w Polsce wszyscy wiemy. Akcja "Rodzić po ludzku" zmieniła wiele na salach porodowych, prowadzona obecnie akcja "Mały pacjent - wielkie prawa" dotycząca pobytu dziecka w szpitalu, miejmy nadzieje, przyniesie podobne, oczekiwane przez rodzicow, zmiany na lepsze. Boję się, że żeby było normalnie, to trzeba będzie urządzać każdorazowo nową akcję, jakby nie można było od razu, po prostu "leczenie po ludzku"? Ale może składając tak cegiełkę po cegiełce, poprzez nasze pojedyncze głosy, uda się kiedyś doprowadzić do pełnej normalności?
Wiem, że problem poronienia jest bolesny - przy porodzie, nagrodą za trudy jest dziecko, tutaj mamy jego śmierć, utratę kogoś, na kogo tyle się czekało, tak bardzo się pragnęło. Tym bardziej nie chce się wracać do tych trudnych chwil. Ale chciałabym wszystkie Was prosić o podzielenie się, czy ten Wasz pobyt w szpitalu był "ludzki", czy nie, czy personel medyczny niósł ulgę w cierpieniu, czy potrafił stanąć wraz z Wami godnie wobec problemu śmierci nienarodzonego dziecka, czy wprost przeciwnie, czego Wam zabrakło, czy mąż mógł być obecny przy niektórych badaniach, w jaki sposób zostałyście poinformowane o tym, że ciąża się nie rozwija, itd. Cokolwiek Wam przyjdzie do głowy w związku z tematem "poronienie po ludzku".
Chciałabym, żeby się nam udało:
1) stworzyć listę warunków "poronienia po ludzku"
2) stworzyć listę rankingową szpitali
3) wysłać nasze historie do fundacji "Początek", która patronowała akcji "Rodzić po ludzku"
4) poruszyć środowisko szpitalne (lekarzy, położne, pielęgniarki), aby było bardziej "po ludzku"
Chciałabym Wam jeszcze zacytować jedno zdanie: "Nie wolno wątpić, że mała grupka myślących, pełnych poświęcenia obywateli może zmienić świat, w rzeczywistości jest to jedyny motor zmian, jaki kiedykolwiek istniał." /Margaret Mead/
I na koniec moja historia. Poroniłam dwukrotnie - 16 marca 2004 oraz 27 czerwca 2004. W dwóch różnych szpitalach, pierwsze poronienie absolutnie nie było po ludzku, drugie - poza jednym zdaniem wypowiedzianym przez lekarke, nie mam zastrzeżeń do nikogo ze szpitala.
Pierwsze poronienie. Fragment listu, w którym opisałam, co się stało: <<Niedawno okazalo sie, ze jestem znow w ciazy. Tym razem czekalismy na nia krotka. Mimo, ze to druga - radosc i emocje byly takie same, jak przy pierwszej. Powiedzielismy od razu Rodzicom, rodzinie, znajomym. Choc to "az" 9 miesiecy, nasze mysli kierowalismy na pazdziernik, bo wiedzielismy, ze bedzie on pelen zmian. W osmym tygodniu bylismy na wizycie u "naszego" lekarza prowadzacego, w przychodni przy szpitalu sw. Zofii w Warszawie. To byl piatek. Wychodzilismy z gabinetu pelni radosci. W poniedzialek wrocilam ze spaceru z synkiem i cos mi sie zaczelo nie podobac. Okazalo sie, ze zaczelam plamic. Na razie jeszcze spokojnie, w poprzedniej ciazy tez mielismy takie "przygody" i wszystko skonczylo sie szczesliwie. Ale prosze meza, zeby wrocil do domu wczesniej. Pojawia sie troche krwi. Dzwonie do lekarza. Na szczescie wlasnie ma dyzur w szpitalu, jedziemy wiec na izbe przyjec. Gdy dotarlismy do szpitala, okazuje sie, ze nasz lekarz wlasnie jest na "cieciu", wiec nie moze zejsc. Wchodze do gabinetu. Pani doktor D. Mila, usmiechnieta. Emanuje spokojem. Badanie przebiega bez wiekszych problemow, choc naleze do pacjentek, ktore trudno zbadac. Na razie nie wiadomo, co sie dzieje. Dalej USG. Wchodzi nasz lekarz - R. "Jak tam maly czlowieczek, najwazniejsze, czy zyje". Ufam temu lekarzowi, przy badaniu wszystko wyjasnia, co widac na monitorze. Lekarze prosza mojego meza. Okazuje sie, ze jest to poronienie zatrzymane. Slowa wyjasnienia, pociechy. "Wszystko bedzie dobrze. Zobaczy pani. Wszystko bedzie dobrze. Jeszcze bedzie pani miala niejednego maluszka." W szpitalu nie ma miejsca. Wracamy wiec do domu. Jak sie zacznie, to mamy jechac do najblizszego szpitala. Jesli sie zacznie pozniej, to moze bedzie miejsce na Zelaznej. W sercu smutno, ale i tez spokojnie. Na pewno dzieki lekarzom - za to jak wszystko wygladalo. Na tak wczesnym etapie ciazy dochodzi do poronienia w 10-15%
przypadkow.
Kladziemy synka spac. Jest to jego pierwsza w zyciu przespana noc odwieczora do rana. Zednej pobudki. Mysmy tez spokojnie spali. Zadzwonilismy tylko do Najblizszych, zeby powiedziec, co sie stalo. Pan Bog jest dawca zycia, my tylko narzedziami w Jego reku. Ciesze sie, ze choc przez te 2 miesiace moglam byc znowu mama. Rano o 8 zaczynam krwawic. Czekam, jak najdluzej w domu, bo moze sie zwolni miejsce na Zelaznej. Dzwonie do szpitala. Niestety nie. Jedziemy do najblizszego.
Wchodze do izby przyjec. Mezowi nie pozwalaja wejsc. Jeszcze bardzo spokojnie mowie, co sie stalo. Pokazuje karte z wczorajszej wizyty w szpitalu. Pani zaczyna wydzwaniac w poszukiwaniu lekarza. Doliczylam sie co najmniej siedmiu telefonow. "Przyjechala tu kobieta z jakims poronieniem." To "jakies poronienie" jest moja tragedia, wiec moze troche wyczucia? - ale tylko sobie mysle. Zaczyna sie uzupelnianie szpitalnych papierow. Przychodzi lekarz, zaczyna sie badanie. Widok miski z workiem na smieci w dole fotela ginekologicznego robi na mnie przygnebiajace wrazenie. Pierwszy dotyk lekarza i sie cofam. "Co sie dzieje, nie chce pani byc zbadana, czy co? - krzyczy. - Pecherz pelen, nikt pani nie powiedzial, ze trzeba isc do ubikacji przed badaniem?" - dalej tym samym tonem. Zza parawanu pani dalej uzupelnia papiery. "Miejsce urodzenia..." Odpowiadam, choc przed soba pani ma moj dowod osobisty, gdzie jest to napisane. "Miejsce urodzenia..." Juz przez lzy, bo badanie jest dla mnie bolesne, odpowiadam, zeby poprosila meza, to on jej udzieli wszystkich odpowiedzi. "Jak pani sobie to wyobraza, tu jest badanie i maz mialby tu wchodzic?!". Dla mnie to nie jest problem, dla meza rowniez, wiec widocznie przeszkadza jego obecnosc tylko lekarzom. Zreszta zza parawanu i tak nic nie widac. Koniec, moge zejsc z fotela. "Tego nie da sie uratowac". Czy nie mozna uzyc slowa "dziecko", "ciaza"? Niewazne. Uzupelniam dalej papiery. "Ma pani w co sie przebrac? - Mam. - To prosze tam wejsc do pokoju i niech sie pani przebierze. - Ale mam w samochodzie. - To co pani mowi, ze ma, jak nie ma?!" Znow krzyk, czy nie mozna naprawde spokojnie? W pokoju przebieram sie w koszulke. Czekam az maz przyniesie m.in. szlafrok. Znow lista pytan. Dostaje kartke do podpisania. Chce przeczytac, pod czym sie podpisuje. "Po co to pani, przeciez tu tylko to, o co pytalam. - Chce przeczytac, pod czym sie podpisuje." Znow niepotrzebna utarczka. "O przebrala sie pani. Pani wyjdzie". Wychodze wiec na korytarz w tej mojej koszulce. Niedaleko glowne wejscie, pelno obcych ludzi. Gdy zobaczylam meza, to wszystko mi puscilo isie poryczalam.
Idziemy na patologie ciazy. Salowa oddaje papiery i odchodzi. Lekarze stwierdzaja w powietrze, ze oni w praktyce nie maja miejsca. Nikt do mnie nic nie mowi. Nie wiem, czy mam czekac, czy mam stac, czy moge usiasc. Sa fotele na korytarzu. Maz probuje mnie uspokoic. Dlaczego to wszystko tak wyglada. Wiedzialam, gdzie jade, wiedzialam, co mnie czeka i bylam bardzo spokojna. Wystarczylo kilka "nieludzkich" slow i spokoj tez zniknal. Kolejne badanie w gabinecie zabiegowym. Pytam, czy maz moze wejsc? "A po co? On tu naprawde nie jest potrzebny." Gabinet duzy - ponad 20m2, na srodku fotel, z widokiem na okno, mnostwo ludzi. Nie wiem, kto jest kto, bo tu nikt ani "dzien dobry", ani jak sie nazywa, identyfikatorow nikt nie nosi. Znow wypelnianie papierow szpitalnych i znow te same pytania. Badanie znow bolesne, ale juz lepiej. Co chwile drzwi sie otwieraja, ktos wchodzi, wychodzi. Oczywiscie wszyscy moga, tylko nie ktos, czyja obecnosc najlepiej na mnie by podzialala. Fotel od drzwi odgrodzony parawanikiem, ale przebierac sie musze tez za parawanikiem, z drugiej strony tuz obok drzwi. Koniec. Znow nikt nic nie mowi. Czekam na korytarzu.
Kolejne badanie - USG. Znow cztery lekarki. Znow bez dzien dobry. Bez identyfikatorow. "Pani sie polozy". Stoja cztery lekarki przed monitorem i rzucaja zargonem medycznym. "O, nie widze jajnikow. Taka mloda osoba i nie mialaby jajnikow?" - to wszystko, co zrozumialam. Koniec badania. Wstaje i czekam na jakies wyjasnienia. Cztery kobiety stanely przy komputerze i wpisuja opis badania. "Pani wyjdzie."
Znow czekam na korytarzu. Po kilkunastu minutach przychodzi lekarka imowi, ze "to juz sie poronilo". Dla niej moze byc i "to", dla mnie jest to moje dziecko. Kilka slow wyjasnien, ze to sie zdarza, ze nie ma w nas zadnej winy i tyle. Mam czekac na zabieg. Niestety nie ma teraz anestozjologa, wiec czekanie troche potrwa. I nie maja miejsc w salach, wiec poczekam na korytarzu.
Znow gabinet zabiegowy. Znow rozbieram sie za parawanikiem, tuz obok drzwi. Pani, ktora zaklada wenflon, pyta sie jak mam na imie. Kolejny raz w tym dniu pada to pytanie, ale dopiero pierwszy raz nie po to, zeby uzupelnic papiery, ale zeby bylo bardziej "po ludzku". "Zacisnij raczke, teraz rozluznij." Zwraca się po imieniu. Przywiazuja mi nogi do fotela. Lekarka juz jest gotowa, usmiech od ucha do ucha, inne sobie zartuja miedzy soba. Czuje, jak mi lzy plyna z oczu. Boje sie. Ten usmiech zapamietam do konca zycia. Czy naprawde nie stac nikogo na troche wyczucia. Nie czekam na wspolczucie, ale na takt i ludzkie zachowanie. Czy to naprawde wiele? Dla lekarzy jestem kolejny przypadkiem, jest to kolejny dla nich zabieg. Dla mnie tragedia.
Przebudzam sie na korytarzu. Obok jest maz. Na szczescie. Czeka az sie przebudze zupelnie i bedzie mial pewnosc, ze nie spadne z lozka, wtedy pojdzie po cos do jedzenia, bo mieli zostawic obiad i zapomnieli. Zostaje sama. Staram sie zasnac, nie myslec. Nagle staje przede mna pielegniarka? polozna? (brak identyfikatorow) z igla w reku. "Pani doktor juz wyjasnila, to jest immunoglobulina." Pani doktor niczego nie wyjasniala, ale i tak wiem, o co chodzi. Mam grupe krwi Rh(-), moj maz rowniez, mieliśmy robione badania w instytucie i okazało się, że grupa krwi dziecka jest Rh(-), nie moze byc wiec mowy o zadnym konflikcie krwi. Niestety, nie mam przy sobie zadnego "dowodu" na Rh(-) meza, nie mam też wyników tamtego badania. Odmawiam podania immunoglobuliny. Jak chca pertraktowac, to moga z mezem. Gdy on wraca, tez odmawia. Lekarz tylko skomentowal "glupota". Jest 15. Za dwie godziny bede mogla wrocic do domu.
Przy wypisie dostaje karte od znow nie wiem kogo. Ale tej pani nie bylo przy zadnym badaniu. Do widzenia. Koniec. Moge juz isc.
Wychodzac o 10 z domu wiedzialam, gdzie jade, wiedzialam, co mnie czeka. Jechalam bardzo spokojna. Ktos Inny jest dawca zycia - i to ze to male zycie sie skonczylo napelnialo mnie smutkiem, ale nie bylo we mnie histerii. Lekarze taki wybrali zawod - towarzysza przy narodzinach i przy smierci. Zarowno jeden jak i drugi moment jest szczegolny w zyciu rodziny. Dla mie to bylo nieszczescie, dla nich kolejny przypadek. Oczekiwalam wyczucia - otrzymalam cod przeciwnego, usmiechy, niepotrzebny krzyk, brak szacunku. Czy ja naprawde tak wiele wymagam? Ludzkiego traktowania? Czy zeby bylo normalnie, po ludzku, to trzeba robic wielkie akcje? Czy pewne zachowania nie sa po prostu wpisane w kulture czlowieka? Leczenie to nie tylko podanie lekow - to takze drobny gest, dobre slowo. Jest we mnie wielki zal do lekarzy ze szpitala, nie za to co sie stalo, ale jak siestalo.>>
Drugie poronienie. W 11 tygodniu od OM (owulacja ~21 d.c.), poszliśmy na USG i okazało się, że serduszko nie bije. Lekarza znam b. dobrze - od razu patrząc na jego twarz wiedziałam, że coś jest nie tak. "Niedobrze, maluszek się odmeldował." Wiek dziecka wg badania 8 tygodni 1 dzień. Lekarz mówi, co mnie czeka przez najbliższe dni, kiedy do szpitala itd. Jest czwartek. Tym razem są miejsca. Po poprzednich przejściach boję się, ale pocieszam się, że tym razem trafię na innych ludzi. Ludzkich. Nazajutrz -
piątek - popoludniu do szpitala, na izbie przyjęć położne miłe, grzeczne, wypełnianie papierów przebiega bezproblemowo, żadne z pytań się nie powtórzyło ani teraz, ani później. Badanie przeprowadza lekarz bezboleśnie (a jednak można), odwracam głowę w stronę monitora. "Chce pani popatrzeć? - Tak." Przekręca monitor tak, żebym i ja mogła zobaczyć. "Widzi pani? - Tak, widzę. - Jest dziecko, niestety brak czynności serca." Schodzę z fotela, jestem ogromnie wdzięczna za to, że ostatni raz mogłam spojrzeć na moje dzieciątko. I że inicjatywa tego tak naprawdę wyszła od lekarza. Nie zmniejszyło to mojego bólu, ale po całej dobie, kiedy już oswoiłam się z tym, co się stało, mogłam na spokojnie popatrzeć jeszcze raz na dzidziusia i w myślach się z nim pożegnać. Nadal było smutno, ale spokojniej w sercu. Wieczór - kolacja, rozmowa z lekarką, po obchodzie założy lekarstwo. Ok. 21 przychodzi jeszcze "mój" lekarz powiedzieć dobre słowo. Przed chwilą skończył przyjmować pacjentki w przychodni. Nie musiał przychodzić. Niestety w szpitalu jest duży ruch, jedno cięcie za drugim, robi się 23 i leki dostanę nazajutrz rano. Rano okazało się godziną 11. Badanie - bezbolesne,
pokój mały, jest tylko lekarz i ja, żadnych dodatkowych osób, fotel z widokiem na ścianę. Położne b. miłe, uczynne. Same pytają się, czy czegoś nie potrzeba. Po kilku godzinach lekarstwo zaczyna działać, pojawia się krwawienie, później coraz większe, skurcze macicy, coraz bardziej bolesne. Dostaję kolejne leki uśmierzające ból. W nocy staram się spać. Rano budzę się bez kroplówki - położna była tak delikatna wyjmując, że się nawet nie obudziłam. Niedziela - obchód ok. 10. Po 11 idę na USG, żeby zobaczyć efekt
zadziałania lekarstwa. Mąż wchodzi razem ze mną. W gabinecie jesteśmy tylko w trójkę. Poronienie częściowe. Potrzebne jest wyłyżeczkowanie macicy. Rozmawiamy jeszcze z lekarką. Pytam o związek pomiędzy poprzednim zabiegiem a obecnym poronieniem - mówi, że nie ma, budowa macicy prawidłowa itd. "No tak, na badaniu wszystko wyszło ok, tylko serce dziecku nie biło - mówię. - No wie pani - odpowiada lekarka - na tym etapie ciąży to nie można jeszcze mówić odziecku." Zabolało. Od chwili, gdy wiedziałam, że jestem w ciąży, nie myślałam inaczej o dziecku, jak o dziecku, człowieku, osobie. Mówiłam do niego, pokazywałam starszemu dziecku zdjęcia w książce, o maluszkach z brzuszka, wiedziałam, ile liczy cm wzrostu, w czasie badania widziałam jego główkę, ręce, nóżki, brzuszek, lekarz widział na monitorze serce, opowiadałam bajki, śpiewałam kołysanki, razem z synkiem głaskaliśmy brzuszek. To jest to jedno zdanie za dużo z tego szpitala. Z gabinetu wychodzę roztrzęsiona, "jak ona mogła coś takiego powiedzieć? 17mm i to nie jest dziecko? nawet jeśli byłyby to tylko 2,4,8 komórek, to dla mnie jest to moje dziecko." Przebieram się machinalnie do zabiegu. W głowie tylko jedna myśl. Jestem bardzo zdenerwowana. Przechodzę na blok operacyjny. Znów leżenie na plecach, patrzenie się w sufit, unieruchomione nogi, ręce. Może dlatego, że dzieje się to drugi raz, jest mi ciut łatwiej. W pokoju ilość osób ograniczona do minimum. Łzy same lecą. "Proszę nie płakać" A na mnie te słowa działają zupełnie odwrotnie. Ktoś wyciera mi łzy. W głowie się kręci, ręka od podanego lekarstwa boli. "Jak ona mogła to powiedzieć?" - ostatnia myśl, którą pamiętam przed zaśnięciem. I pierwsza po wybudzeniu. Na szczęście obok jest mąż. Po dwóch godzinach wyszłam do domu.
Krótko, co mi przeszkadzało:
- mówienie per "to" na dziecko, ciążę (tego się nie da uratować, to już się poroniło, to jeszcze nie dziecko, pomniejszenie faktu bycia w ciąży, czekania na dziecko, nie zmniejsza bólu straty)
- bezradność lekarzy, którzy nie wiedzieli, jak mówić, do kobiety, która właśnie traci swoje dziecko (najczęściej przyjmowana postawa, to obojętność)
- mówienie w trzeciej osobie: pani siada, pani wyjdzie, pani się kładzie
- bolesne badania
- wypełnianie papierów w niesprzyjającej atmosferze (w czasie badania ginekologicznego, w pośpiechu, niemożność przeczytania tego, co zostało wpisane do papierów, wielokrotne pytanie o te same dane, np. na izbie przyjęć, w gabinecie zabiegowym przez kolejnego ginekologa, przez anestozjologa)
- brak informacji, co się będzie działo (dla personelu medycznego było jasne, że nogi zostaną unieruchomione, dla mnie to była przykra niespodzianka) lub co się dzieje w trakcie badanie (np. łaciński żargon w czasie badania usg, bez jakichkolwiek wyjaśnień dla pacjentki)
- brak intymnej atmosfery w czasie badania (do gabinetu mógł wejść każdy, duża liczba osób w czasie badania)
Będę wdzięczna za Waszą odpowiedź i podzielenie się Waszymi doświadczeniami, tym bardziej wdzięczna, że wiem, że to trudne i bolesne wydarzenia w Waszym, naszym życiu.
wuchowa - Monika
Wiem, że problem poronienia jest bolesny - przy porodzie, nagrodą za trudy jest dziecko, tutaj mamy jego śmierć, utratę kogoś, na kogo tyle się czekało, tak bardzo się pragnęło. Tym bardziej nie chce się wracać do tych trudnych chwil. Ale chciałabym wszystkie Was prosić o podzielenie się, czy ten Wasz pobyt w szpitalu był "ludzki", czy nie, czy personel medyczny niósł ulgę w cierpieniu, czy potrafił stanąć wraz z Wami godnie wobec problemu śmierci nienarodzonego dziecka, czy wprost przeciwnie, czego Wam zabrakło, czy mąż mógł być obecny przy niektórych badaniach, w jaki sposób zostałyście poinformowane o tym, że ciąża się nie rozwija, itd. Cokolwiek Wam przyjdzie do głowy w związku z tematem "poronienie po ludzku".
Chciałabym, żeby się nam udało:
1) stworzyć listę warunków "poronienia po ludzku"
2) stworzyć listę rankingową szpitali
3) wysłać nasze historie do fundacji "Początek", która patronowała akcji "Rodzić po ludzku"
4) poruszyć środowisko szpitalne (lekarzy, położne, pielęgniarki), aby było bardziej "po ludzku"
Chciałabym Wam jeszcze zacytować jedno zdanie: "Nie wolno wątpić, że mała grupka myślących, pełnych poświęcenia obywateli może zmienić świat, w rzeczywistości jest to jedyny motor zmian, jaki kiedykolwiek istniał." /Margaret Mead/
I na koniec moja historia. Poroniłam dwukrotnie - 16 marca 2004 oraz 27 czerwca 2004. W dwóch różnych szpitalach, pierwsze poronienie absolutnie nie było po ludzku, drugie - poza jednym zdaniem wypowiedzianym przez lekarke, nie mam zastrzeżeń do nikogo ze szpitala.
Pierwsze poronienie. Fragment listu, w którym opisałam, co się stało: <<Niedawno okazalo sie, ze jestem znow w ciazy. Tym razem czekalismy na nia krotka. Mimo, ze to druga - radosc i emocje byly takie same, jak przy pierwszej. Powiedzielismy od razu Rodzicom, rodzinie, znajomym. Choc to "az" 9 miesiecy, nasze mysli kierowalismy na pazdziernik, bo wiedzielismy, ze bedzie on pelen zmian. W osmym tygodniu bylismy na wizycie u "naszego" lekarza prowadzacego, w przychodni przy szpitalu sw. Zofii w Warszawie. To byl piatek. Wychodzilismy z gabinetu pelni radosci. W poniedzialek wrocilam ze spaceru z synkiem i cos mi sie zaczelo nie podobac. Okazalo sie, ze zaczelam plamic. Na razie jeszcze spokojnie, w poprzedniej ciazy tez mielismy takie "przygody" i wszystko skonczylo sie szczesliwie. Ale prosze meza, zeby wrocil do domu wczesniej. Pojawia sie troche krwi. Dzwonie do lekarza. Na szczescie wlasnie ma dyzur w szpitalu, jedziemy wiec na izbe przyjec. Gdy dotarlismy do szpitala, okazuje sie, ze nasz lekarz wlasnie jest na "cieciu", wiec nie moze zejsc. Wchodze do gabinetu. Pani doktor D. Mila, usmiechnieta. Emanuje spokojem. Badanie przebiega bez wiekszych problemow, choc naleze do pacjentek, ktore trudno zbadac. Na razie nie wiadomo, co sie dzieje. Dalej USG. Wchodzi nasz lekarz - R. "Jak tam maly czlowieczek, najwazniejsze, czy zyje". Ufam temu lekarzowi, przy badaniu wszystko wyjasnia, co widac na monitorze. Lekarze prosza mojego meza. Okazuje sie, ze jest to poronienie zatrzymane. Slowa wyjasnienia, pociechy. "Wszystko bedzie dobrze. Zobaczy pani. Wszystko bedzie dobrze. Jeszcze bedzie pani miala niejednego maluszka." W szpitalu nie ma miejsca. Wracamy wiec do domu. Jak sie zacznie, to mamy jechac do najblizszego szpitala. Jesli sie zacznie pozniej, to moze bedzie miejsce na Zelaznej. W sercu smutno, ale i tez spokojnie. Na pewno dzieki lekarzom - za to jak wszystko wygladalo. Na tak wczesnym etapie ciazy dochodzi do poronienia w 10-15%
przypadkow.
Kladziemy synka spac. Jest to jego pierwsza w zyciu przespana noc odwieczora do rana. Zednej pobudki. Mysmy tez spokojnie spali. Zadzwonilismy tylko do Najblizszych, zeby powiedziec, co sie stalo. Pan Bog jest dawca zycia, my tylko narzedziami w Jego reku. Ciesze sie, ze choc przez te 2 miesiace moglam byc znowu mama. Rano o 8 zaczynam krwawic. Czekam, jak najdluzej w domu, bo moze sie zwolni miejsce na Zelaznej. Dzwonie do szpitala. Niestety nie. Jedziemy do najblizszego.
Wchodze do izby przyjec. Mezowi nie pozwalaja wejsc. Jeszcze bardzo spokojnie mowie, co sie stalo. Pokazuje karte z wczorajszej wizyty w szpitalu. Pani zaczyna wydzwaniac w poszukiwaniu lekarza. Doliczylam sie co najmniej siedmiu telefonow. "Przyjechala tu kobieta z jakims poronieniem." To "jakies poronienie" jest moja tragedia, wiec moze troche wyczucia? - ale tylko sobie mysle. Zaczyna sie uzupelnianie szpitalnych papierow. Przychodzi lekarz, zaczyna sie badanie. Widok miski z workiem na smieci w dole fotela ginekologicznego robi na mnie przygnebiajace wrazenie. Pierwszy dotyk lekarza i sie cofam. "Co sie dzieje, nie chce pani byc zbadana, czy co? - krzyczy. - Pecherz pelen, nikt pani nie powiedzial, ze trzeba isc do ubikacji przed badaniem?" - dalej tym samym tonem. Zza parawanu pani dalej uzupelnia papiery. "Miejsce urodzenia..." Odpowiadam, choc przed soba pani ma moj dowod osobisty, gdzie jest to napisane. "Miejsce urodzenia..." Juz przez lzy, bo badanie jest dla mnie bolesne, odpowiadam, zeby poprosila meza, to on jej udzieli wszystkich odpowiedzi. "Jak pani sobie to wyobraza, tu jest badanie i maz mialby tu wchodzic?!". Dla mnie to nie jest problem, dla meza rowniez, wiec widocznie przeszkadza jego obecnosc tylko lekarzom. Zreszta zza parawanu i tak nic nie widac. Koniec, moge zejsc z fotela. "Tego nie da sie uratowac". Czy nie mozna uzyc slowa "dziecko", "ciaza"? Niewazne. Uzupelniam dalej papiery. "Ma pani w co sie przebrac? - Mam. - To prosze tam wejsc do pokoju i niech sie pani przebierze. - Ale mam w samochodzie. - To co pani mowi, ze ma, jak nie ma?!" Znow krzyk, czy nie mozna naprawde spokojnie? W pokoju przebieram sie w koszulke. Czekam az maz przyniesie m.in. szlafrok. Znow lista pytan. Dostaje kartke do podpisania. Chce przeczytac, pod czym sie podpisuje. "Po co to pani, przeciez tu tylko to, o co pytalam. - Chce przeczytac, pod czym sie podpisuje." Znow niepotrzebna utarczka. "O przebrala sie pani. Pani wyjdzie". Wychodze wiec na korytarz w tej mojej koszulce. Niedaleko glowne wejscie, pelno obcych ludzi. Gdy zobaczylam meza, to wszystko mi puscilo isie poryczalam.
Idziemy na patologie ciazy. Salowa oddaje papiery i odchodzi. Lekarze stwierdzaja w powietrze, ze oni w praktyce nie maja miejsca. Nikt do mnie nic nie mowi. Nie wiem, czy mam czekac, czy mam stac, czy moge usiasc. Sa fotele na korytarzu. Maz probuje mnie uspokoic. Dlaczego to wszystko tak wyglada. Wiedzialam, gdzie jade, wiedzialam, co mnie czeka i bylam bardzo spokojna. Wystarczylo kilka "nieludzkich" slow i spokoj tez zniknal. Kolejne badanie w gabinecie zabiegowym. Pytam, czy maz moze wejsc? "A po co? On tu naprawde nie jest potrzebny." Gabinet duzy - ponad 20m2, na srodku fotel, z widokiem na okno, mnostwo ludzi. Nie wiem, kto jest kto, bo tu nikt ani "dzien dobry", ani jak sie nazywa, identyfikatorow nikt nie nosi. Znow wypelnianie papierow szpitalnych i znow te same pytania. Badanie znow bolesne, ale juz lepiej. Co chwile drzwi sie otwieraja, ktos wchodzi, wychodzi. Oczywiscie wszyscy moga, tylko nie ktos, czyja obecnosc najlepiej na mnie by podzialala. Fotel od drzwi odgrodzony parawanikiem, ale przebierac sie musze tez za parawanikiem, z drugiej strony tuz obok drzwi. Koniec. Znow nikt nic nie mowi. Czekam na korytarzu.
Kolejne badanie - USG. Znow cztery lekarki. Znow bez dzien dobry. Bez identyfikatorow. "Pani sie polozy". Stoja cztery lekarki przed monitorem i rzucaja zargonem medycznym. "O, nie widze jajnikow. Taka mloda osoba i nie mialaby jajnikow?" - to wszystko, co zrozumialam. Koniec badania. Wstaje i czekam na jakies wyjasnienia. Cztery kobiety stanely przy komputerze i wpisuja opis badania. "Pani wyjdzie."
Znow czekam na korytarzu. Po kilkunastu minutach przychodzi lekarka imowi, ze "to juz sie poronilo". Dla niej moze byc i "to", dla mnie jest to moje dziecko. Kilka slow wyjasnien, ze to sie zdarza, ze nie ma w nas zadnej winy i tyle. Mam czekac na zabieg. Niestety nie ma teraz anestozjologa, wiec czekanie troche potrwa. I nie maja miejsc w salach, wiec poczekam na korytarzu.
Znow gabinet zabiegowy. Znow rozbieram sie za parawanikiem, tuz obok drzwi. Pani, ktora zaklada wenflon, pyta sie jak mam na imie. Kolejny raz w tym dniu pada to pytanie, ale dopiero pierwszy raz nie po to, zeby uzupelnic papiery, ale zeby bylo bardziej "po ludzku". "Zacisnij raczke, teraz rozluznij." Zwraca się po imieniu. Przywiazuja mi nogi do fotela. Lekarka juz jest gotowa, usmiech od ucha do ucha, inne sobie zartuja miedzy soba. Czuje, jak mi lzy plyna z oczu. Boje sie. Ten usmiech zapamietam do konca zycia. Czy naprawde nie stac nikogo na troche wyczucia. Nie czekam na wspolczucie, ale na takt i ludzkie zachowanie. Czy to naprawde wiele? Dla lekarzy jestem kolejny przypadkiem, jest to kolejny dla nich zabieg. Dla mnie tragedia.
Przebudzam sie na korytarzu. Obok jest maz. Na szczescie. Czeka az sie przebudze zupelnie i bedzie mial pewnosc, ze nie spadne z lozka, wtedy pojdzie po cos do jedzenia, bo mieli zostawic obiad i zapomnieli. Zostaje sama. Staram sie zasnac, nie myslec. Nagle staje przede mna pielegniarka? polozna? (brak identyfikatorow) z igla w reku. "Pani doktor juz wyjasnila, to jest immunoglobulina." Pani doktor niczego nie wyjasniala, ale i tak wiem, o co chodzi. Mam grupe krwi Rh(-), moj maz rowniez, mieliśmy robione badania w instytucie i okazało się, że grupa krwi dziecka jest Rh(-), nie moze byc wiec mowy o zadnym konflikcie krwi. Niestety, nie mam przy sobie zadnego "dowodu" na Rh(-) meza, nie mam też wyników tamtego badania. Odmawiam podania immunoglobuliny. Jak chca pertraktowac, to moga z mezem. Gdy on wraca, tez odmawia. Lekarz tylko skomentowal "glupota". Jest 15. Za dwie godziny bede mogla wrocic do domu.
Przy wypisie dostaje karte od znow nie wiem kogo. Ale tej pani nie bylo przy zadnym badaniu. Do widzenia. Koniec. Moge juz isc.
Wychodzac o 10 z domu wiedzialam, gdzie jade, wiedzialam, co mnie czeka. Jechalam bardzo spokojna. Ktos Inny jest dawca zycia - i to ze to male zycie sie skonczylo napelnialo mnie smutkiem, ale nie bylo we mnie histerii. Lekarze taki wybrali zawod - towarzysza przy narodzinach i przy smierci. Zarowno jeden jak i drugi moment jest szczegolny w zyciu rodziny. Dla mie to bylo nieszczescie, dla nich kolejny przypadek. Oczekiwalam wyczucia - otrzymalam cod przeciwnego, usmiechy, niepotrzebny krzyk, brak szacunku. Czy ja naprawde tak wiele wymagam? Ludzkiego traktowania? Czy zeby bylo normalnie, po ludzku, to trzeba robic wielkie akcje? Czy pewne zachowania nie sa po prostu wpisane w kulture czlowieka? Leczenie to nie tylko podanie lekow - to takze drobny gest, dobre slowo. Jest we mnie wielki zal do lekarzy ze szpitala, nie za to co sie stalo, ale jak siestalo.>>
Drugie poronienie. W 11 tygodniu od OM (owulacja ~21 d.c.), poszliśmy na USG i okazało się, że serduszko nie bije. Lekarza znam b. dobrze - od razu patrząc na jego twarz wiedziałam, że coś jest nie tak. "Niedobrze, maluszek się odmeldował." Wiek dziecka wg badania 8 tygodni 1 dzień. Lekarz mówi, co mnie czeka przez najbliższe dni, kiedy do szpitala itd. Jest czwartek. Tym razem są miejsca. Po poprzednich przejściach boję się, ale pocieszam się, że tym razem trafię na innych ludzi. Ludzkich. Nazajutrz -
piątek - popoludniu do szpitala, na izbie przyjęć położne miłe, grzeczne, wypełnianie papierów przebiega bezproblemowo, żadne z pytań się nie powtórzyło ani teraz, ani później. Badanie przeprowadza lekarz bezboleśnie (a jednak można), odwracam głowę w stronę monitora. "Chce pani popatrzeć? - Tak." Przekręca monitor tak, żebym i ja mogła zobaczyć. "Widzi pani? - Tak, widzę. - Jest dziecko, niestety brak czynności serca." Schodzę z fotela, jestem ogromnie wdzięczna za to, że ostatni raz mogłam spojrzeć na moje dzieciątko. I że inicjatywa tego tak naprawdę wyszła od lekarza. Nie zmniejszyło to mojego bólu, ale po całej dobie, kiedy już oswoiłam się z tym, co się stało, mogłam na spokojnie popatrzeć jeszcze raz na dzidziusia i w myślach się z nim pożegnać. Nadal było smutno, ale spokojniej w sercu. Wieczór - kolacja, rozmowa z lekarką, po obchodzie założy lekarstwo. Ok. 21 przychodzi jeszcze "mój" lekarz powiedzieć dobre słowo. Przed chwilą skończył przyjmować pacjentki w przychodni. Nie musiał przychodzić. Niestety w szpitalu jest duży ruch, jedno cięcie za drugim, robi się 23 i leki dostanę nazajutrz rano. Rano okazało się godziną 11. Badanie - bezbolesne,
pokój mały, jest tylko lekarz i ja, żadnych dodatkowych osób, fotel z widokiem na ścianę. Położne b. miłe, uczynne. Same pytają się, czy czegoś nie potrzeba. Po kilku godzinach lekarstwo zaczyna działać, pojawia się krwawienie, później coraz większe, skurcze macicy, coraz bardziej bolesne. Dostaję kolejne leki uśmierzające ból. W nocy staram się spać. Rano budzę się bez kroplówki - położna była tak delikatna wyjmując, że się nawet nie obudziłam. Niedziela - obchód ok. 10. Po 11 idę na USG, żeby zobaczyć efekt
zadziałania lekarstwa. Mąż wchodzi razem ze mną. W gabinecie jesteśmy tylko w trójkę. Poronienie częściowe. Potrzebne jest wyłyżeczkowanie macicy. Rozmawiamy jeszcze z lekarką. Pytam o związek pomiędzy poprzednim zabiegiem a obecnym poronieniem - mówi, że nie ma, budowa macicy prawidłowa itd. "No tak, na badaniu wszystko wyszło ok, tylko serce dziecku nie biło - mówię. - No wie pani - odpowiada lekarka - na tym etapie ciąży to nie można jeszcze mówić odziecku." Zabolało. Od chwili, gdy wiedziałam, że jestem w ciąży, nie myślałam inaczej o dziecku, jak o dziecku, człowieku, osobie. Mówiłam do niego, pokazywałam starszemu dziecku zdjęcia w książce, o maluszkach z brzuszka, wiedziałam, ile liczy cm wzrostu, w czasie badania widziałam jego główkę, ręce, nóżki, brzuszek, lekarz widział na monitorze serce, opowiadałam bajki, śpiewałam kołysanki, razem z synkiem głaskaliśmy brzuszek. To jest to jedno zdanie za dużo z tego szpitala. Z gabinetu wychodzę roztrzęsiona, "jak ona mogła coś takiego powiedzieć? 17mm i to nie jest dziecko? nawet jeśli byłyby to tylko 2,4,8 komórek, to dla mnie jest to moje dziecko." Przebieram się machinalnie do zabiegu. W głowie tylko jedna myśl. Jestem bardzo zdenerwowana. Przechodzę na blok operacyjny. Znów leżenie na plecach, patrzenie się w sufit, unieruchomione nogi, ręce. Może dlatego, że dzieje się to drugi raz, jest mi ciut łatwiej. W pokoju ilość osób ograniczona do minimum. Łzy same lecą. "Proszę nie płakać" A na mnie te słowa działają zupełnie odwrotnie. Ktoś wyciera mi łzy. W głowie się kręci, ręka od podanego lekarstwa boli. "Jak ona mogła to powiedzieć?" - ostatnia myśl, którą pamiętam przed zaśnięciem. I pierwsza po wybudzeniu. Na szczęście obok jest mąż. Po dwóch godzinach wyszłam do domu.
Krótko, co mi przeszkadzało:
- mówienie per "to" na dziecko, ciążę (tego się nie da uratować, to już się poroniło, to jeszcze nie dziecko, pomniejszenie faktu bycia w ciąży, czekania na dziecko, nie zmniejsza bólu straty)
- bezradność lekarzy, którzy nie wiedzieli, jak mówić, do kobiety, która właśnie traci swoje dziecko (najczęściej przyjmowana postawa, to obojętność)
- mówienie w trzeciej osobie: pani siada, pani wyjdzie, pani się kładzie
- bolesne badania
- wypełnianie papierów w niesprzyjającej atmosferze (w czasie badania ginekologicznego, w pośpiechu, niemożność przeczytania tego, co zostało wpisane do papierów, wielokrotne pytanie o te same dane, np. na izbie przyjęć, w gabinecie zabiegowym przez kolejnego ginekologa, przez anestozjologa)
- brak informacji, co się będzie działo (dla personelu medycznego było jasne, że nogi zostaną unieruchomione, dla mnie to była przykra niespodzianka) lub co się dzieje w trakcie badanie (np. łaciński żargon w czasie badania usg, bez jakichkolwiek wyjaśnień dla pacjentki)
- brak intymnej atmosfery w czasie badania (do gabinetu mógł wejść każdy, duża liczba osób w czasie badania)
Będę wdzięczna za Waszą odpowiedź i podzielenie się Waszymi doświadczeniami, tym bardziej wdzięczna, że wiem, że to trudne i bolesne wydarzenia w Waszym, naszym życiu.
wuchowa - Monika