Cześć dziewczyny.
Wracam na Bociana. A myślałam już, że wszystko poukładane, pozamykane, jest git. Bo w sumie jest, ale...
Moja droga to 4 lata leczenia (4 iui, 1 imsi, maaasa badań, także inwazyjnych, życie z cylku na cykl, no taki niepłodnościowy standard), decyzja o zakończeniu leczenia i rozpoczęciu procedury adopcyjnej i psikus od losu - 4 ciąże biochemiczne, w które zachodziłam ot tak. Dno dna rozpaczy. Wszyscy wtedy krzyczeli "nie poddawaj się, to światełko w tunelu", nawet lekarz podchodził do tego z optymizmem. Nigdy tak nie wyłam jak wtedy. Nie byłam gotowa tracić kolejnych dzieci, ale po jakimś czasie odważyłam się nie stosować antykoncepcji. "Na szczęście" ciąże przestały się zdarzać. Mogłam skupić się na adopcji. No i po 5 latach od rozpoczęcia starań w moim życiu pojawiła się moja córeczka. Największe szczęście.
Rok po adopcji znów poczułam, że jestem w ciąży, kupiłam test, jeden jedyny od ostatniego poronienia. I były tam- dwie kreski, kiedyś wmarzone, potem niewiadomo jakie. Mój mąż jak mu je pokazałam powiedział: "powieszę pranie". Nie żartuję. Potem nawzajem się przekonywaliśmy, że damy radę przejść przez jeszcze jedną stratę. Choć ja czułam, że jeśli jeszcze raz zobaczę niską lub spadającą betę, to się rozpadnę. Ale po 7 latach niepłodności pojawiła się na świecie moja druga córeczka, zdrowa, z ciąży właściwie bezproblemowej. Do dziś tego nie rozumiem
W ciąży trafiłam do hematologa (mam mutację mthfr) i od niego usłyszałam, że moja trombofilia najprawdopodobniej odpowiedzialna była za niepłodność, a potem poronienia i że ma to związek z poziomem estrogenów. Im większy poziom estrogenów, tym większa nadkrzepliwość. Ponieważ poziom estrogenów maleje z wiekiem, zmniejsza się też nadkrzepliwość i że bardzo prawdopodone, że teraz nie będę mieć już problemów z płodnością (choć ciąża oczywiście na heparynie). Na do widzenia powiedział "zapraszam w kolejnej ciąży".
No więc od urodzenia drugiej córki używamy prezerwatyw. Tak tak, początkowo mogłam sobie mówić, że to po cesarce. Ale mija rok i mi w głowie się poprzewracało. Wracają myśli o kolejnej ciąży, bo skoro to możliwe...
Mąż mówi nie. Bo dwoje dzieci mu wstarcza, bo finanse, bo mieszkanie, bo boi się, że znów się nakręcę jeśli się nie uda, a on nie chce już mnie widzieć w depresji (bo przecież wcale nie jest powiedziane, że lekarz miał rację i że cud zdarzyłby się jeszcze raz, ja jednak wiem, że wtedy odpuszczenie byłoby dla mnie bułką z masłem), bo nie wyobraża sobie kolejnego poronienia, bo dużo pracuje i ma mało czasu nawet dla tej dwójki. Wszstkie te arumenty są supersensowne i przemawiają do mnie, więc nie cisnę, nie drążę, nie nalegam.
Ale pojawia się temat do przepracowania. Podarowana być może od losu płodność, której tyle lat nie było, a z której muszę zrezygnować, choć coś w środku krzyczy.
Wkurzam się na siebie, bo przez lata walczyłam o choć jedno dziecko, po biologicznym przeżyłam żałobę, przepłakałam. Teraz mam dwoje, z czego jedno cudem urodziłam, jestem szczęśliwa, naprawdę, non stop się uśmiecham, choć czasem padam ze zmęczenia
Spełniły się WSZYSTKIE moje marzenia, nie chcę, żebyście odebrały mój post jako marudzenie, bo tak nie jest. Po prostu czasem, gdy patrzę na moje dziewczyny, myślę sobie, że byłoby super z jeszcze jednym maluchem. Chciałabym jeszcze raz spróbować. Ale nie spróbuję, bo przebijanie prezerwatyw nie wchodzi w grę
P.s. proszę nie piszcie, że to brak pokory i że powinnam docenić, co mam, bo doceniam, sama czasem jestem na siebie zła za myśli o trzecim.
-- 29.02.2016, 11:10 --
Miniula jeśli dobrze myślę, to kiedyś dawno nasze drogi na Bocianie już się przecięły
Gratuluję synka!!!!